10 lis 2010

Kolejne suche eksperymenty czyli wczorajszy lunchyk

Idąc za ciosem pobawiłem się dalej w japońszczyznę i na szybko przygotowałem sobie "zestaw lunchowy sushi" do pracy. Powiedziałbym, że sie nawet nieźle nim najadłem.
Naprawdę polecam bo to kawałek fajnej zabawy, nietrudnej i dodatkowo niedrogiej.
Ja zrobiłem tak (jest łopatologicznie żeby każdy miał jasność):

Informacyjnie - kafelki maja 9,5 cm. Szklanka ma 200 ml. Prezentowana łyżeczka jest mniejsza od standardowej (takiej "łyżeczki z przepisów").
Produkcja
 
1. Ilości ryż / woda jak widać na zdjęciu. Do zaprawienia ryżu ocet ryżowy (około 2,5 łyżki), niecałe pół łyżki cukru i niecała łyżeczka soli (standardowej łyżeczki byłoby pewnie więcej niż pół).

2. Ryż gotowałem wg przepisu z pudełka (chociaż dałem odrobinę więcej wody - co widac na fotce). 10 minut pod przykrywką na małym ogniu (od zagotowania) i potem nie zdejmując pokrywki stał sobie już bez ognia 15 minut. Trzeba pamiętac, że ryż przed gotowaniem trzeba przepłukać porządnie 3-4 razy w zimnej wodzie (np. w garnku i zlewać go przez sitko).

3. Ryż do miski, studzenie. Jak jeszcze ciepły to zalałem (polewałem łyżeczką żeby równo było) octem z cukrem i solą (zagrzanym żeby się wszystko rozpuściło).

4. Ryż musi ostygnąć do temperatury bliskiej pokojowej (chociaż z tego co wyczytałem dobrze jeśli jest jeszcze troche letni). Zasadniczo cała operacja z ryżem powinna zająć około godziny (chociaż nie wiem czy dobrze zrozumiałem, że ryż przygotować na godzinę przed zawijaniem... ale co tam ;-) ).

5. W tzw. międzyczasie przygotowałem wsad. Był ogórek, surimi ("Paluszki krabowe"), awokado (warto żeby było dobrze dojrzałe) i łosoś wędzony. Do tego oczywiście wasabi.


6. Zwiedzanie youtuba żeby ogarnąć sprawę zawijania. To jest naprawdę proste a na YT jest sporo poradników.

7. Po wchłonięciu wiedzy z YT na matę do zawijania (7 PLN w sklepie z gadżetami kuchenno-różnymi) kładziemy płatek nori i równo ryż (dobrze jest mieć miseczkę z wodą z cytrynądo moczenia rąk - ryż się nie klei wtedy do łapek tylko do glona). Zostawiamy u góry wolny kawałek nori do zaklejenia rolki.

8. Wasabi, wkład, zawijamy. Warto na koniec zawijania tą zostawioną końcówkę zmoczyć delikatnie (oby na koniec bo inaczej nam się pomarszczy i będzie trudniej ;-) ).

9. Ostrym nożem kroimy rolkę. Ja nóż moczyłem w zimnej wodzie co ciachnięcie - inaczej całość się zbytnio do niego kleiła.

10. W ramach lunchu pakujemy sobie wszystko do pudełka i gotowe :-).

Mniam :-)

Czas

Cała operacja zajęła mi ok 2 godzin. Ale to czas całościowy - od płukania ryżu po ostateczne sprzątnięcie i pozmywanie lepiących się od ryżu rzeczy. Bardziej prawdopodobnym czasem jest godzina na ryż i poł godziny na zwinięcie, pocięcie i posprzątanie (to można szybciej nawet bo zależy od wprawy, której na razie mi brak). W czasie tej godzinki "ryżowej" jest też dodatkowo masa wolnego czasu na inne sprawy.

9 lis 2010

Mistrzostwo świata ;-)

Płot terenu warszawskiej Legii. Budowa nowoczesnego stadionu. Jeden z bogatszych klubów sportowych. Na dokładkę budowa w dużej części sponsorowana przez miasto co już jest mistrzostwem kombinacji.
W każdym razie takiego napisu ciężko się spodziewać w takim miejscu... ale jest. Jak widać niektórzy potrafią się "nieźle" ogarnąć i nie tylko poskąpić na parkingi (których brak) ale jeszcze przyoszczędzić nawet na wywózce gruzu. Jak to było?... Aha!: "Oszczędzają bogaci, nam też się opłaci" :-D


7 lis 2010

Dzisiejszy wypas

Dzisiaj trochę pchnięty impulsem zrobiłem sushi. A co! Ja nie potrafię? ;-) Odwiedziłem po drodze sklep, kupiłem co trzeba (oprócz imbiru, który jakoś niezbyt nam pasuje), zapaskudziłem ciut kuchnię i voila!
Wyszło, nie chwaląc się za bardzo ;-) - jak na pierwszy raz - genialnie (chociaż chcąc się wspomóc siecią odczułem lekki zgrzyt, bo każdy przepis na gotowanie ryżu jest inny).
Żeby było bardziej kulinarnie... jako wsad były ogórki, awokado, "paluszki krabowe" i łosoś (wędzony, bo o porządnego surowego na szybko, to raczej trudno).

Zestaw dwuosobowy - spowodował najedzenie się konkretne.
Doczytałem, że wasabi należy zużyć w ciągu miesiąca od otwarcia. No cóż... jakoś to ogarniemy chyba ;-)

Widoczki wstępnie listopadowe

Cmentarny lans :-/

Kierunki patrzenia

Mały wielki człowiek

30 paź 2010

Gruszkówka

Dzisiaj na dobry początek dnia nastawiłem jeden słój z gruszkówką.
Ok. 1,7 kg gruszek (konferencje i komisówki) pokrojonych w kostkę zalałem 0,6 litra spirytusu 95%. Słój poszedł do szafy na najbliższe pół roku :-/. Na wiosnę zleję alko, gruszki zasypię 0,5 kg cukru żeby sok puściły, potem wszystko wymieszam a gruchy odcisnę (i to też po przefiltrowaniu doleję). Do tego trochę kwasku cytrynowego bo czuję, że słodkie będzie ulepkowato. Będzie dobrze :-).
Gruszki zalane i butelczyna gotowca :-)

A parę dni temu przefiltrowałem pierwszy słój z początku roku. Mniam. Robiona inaczej - ok. kilograma gruszek zalanych pół litra spirytusu i pół litra wódki. Do tego pół kilo cukru (na raty dodany) i na koniec 25 ml rumu + ok. grama kwasku. Ma to moc i smak. Drugi słój jeszcze stoi.

28 paź 2010

Ręce opadają momentami.

Zapewne można by powiedzieć "jaka uczelnia tacy studenci". Prowokuje to też domysł "jaka uczelnia tacy jej absolwenci" - niestety.
W każdym razie coś, co nazywa się uczelnią a nie potrafi wypracować własnego wizerunku i tylko bazuje na renomie Uniwersytetu Warszawskiego (UW) nie może być dobre. Najbardziej rozłozył mnie na łopatki skrót "UW im. MS-C" - brzmi dumnie :-D.
No cóż... jaka uczelnia takie ambicje jej studentów - jak widać tych co wychodzą z założenia "płacę więc będę miał dyplom" jest całkiem sporo.

Wiem... czepiam się ;-)

9 wrz 2010

Zerówka po polsku czyli jak legalnie eksperymentować na dzieciach.

Klasyka - dziecię poszło do zerówki, tak promowanej przez ministerstwo - czyli zerówki w szkole.
Cóż... Już na pierwszym zebraniu wylazło absolutne nieprzygotowanie programowe (czyli takie odgórne) do obsługi maluchów. Wyszły najprostsze rzeczy - ot pierwszy przykład... Starsze dzieciaki picie mają swoje (przynoszą z domu). Niestety z sześcioletnim obywatelem niespecjalnie to działa więc - taaa dam! - dzieci mają wiadro (!) z herbatką i kubeczki. Wiadro postawione na stoliku w klasie. Nikt nie wpadł na to, że dzieci w zerówce nie siedzą w ławkach tylko większość czasu w ten czy inny sposób się bawią (taka jest podstawa programowa - zresztą klasycznie równająca w dół, bo tak łatwiej). W każdym razie wiadro na stoliku ma duże szanse dać efekt "wiadra na podłodze" podczas bardziej energicznej zabawy. Ale pomyśleć o tym? A po co? Przecież w ministerstwie są ważniejsze sprawy (na pewno). Można powiedzieć, że to problem szkoły. Niby tak - tylko szkoła niestety nie ma żadnej opcji kupna jakiegoś systemu do wody z butli. Nie ma, bo nikt o tym nie pomyślał (podejrzewam, że nikt z decydentów ministerialnych nie był tak naprawdę w zerówkach zobaczyć jak to działa, a wiekowo to zwykle ludzie, którzy własne dzieci już dawno odchowali, albo ich nigdy, co gorsza, nie mieli) i nie ma na takie coś pieniędzy. Sprawa kończy się tym, że każda klasa zerówkowa (czy też pierwszakowa - bo to też często dzieciaki co własnej butelki nie będą nosić) załatwia to sama - oczywiście na boku, dzieląc się kasą między rodzicami itd. Żałość i wstyd.
Druga sprawa - religia. Niby nie obowiązkowa ale oczywiście w środku dnia żeby jak najtrudniej było się z niej wymiksować. Na dokładkę 2 godziny tygodniowo - bo są ministerialne wytyczne. I nie da się zamiast jednej godziny zrobić innych zajęć nawet jeśli wszyscy tego chcą. Nie bo nie. A patrząc na inne zajęcia dodatkowe to hmm... religia jest promowana. Plastyki ledwo jedna godzina i to w piątek po południu (na koniec dnia). Brak rytmiki, gimnastyki itp. Jakoś wydaje mi się, ze gimnastyka czy plastyka bardziej niż religia potrzebna jest szesciolatkowi - zwłaszcza, ze w kwestii religii to klasyczne wbijanie do głowy opowieści o tym, że Jezus to taki czarodziej był co go źli ludzie zabili (tak, tak - właśnie to dziecko zapamiętało) bez opcji "własne zdanie".
I nie chodzi mi o walkę z nauką religii - chociaż powinno się to nazywać nauką katolicyzmu bo o innych religiach nie ma mowy. Niech sobie będzie. Ale niech będzie szansa na to, żeby rodzice mieli szanse odrobinę decydować. Bo niby można dziecka na religię nie posłać - tylko wtedy dzieciak wyląduje na godzinę jako klasyczny outsider (bo większość na religię chodzi - nawet jeśli rodzice naprawdę mają zero wspólnego z kościołem i nawet niedzielną mszą co uważam za szczególnie chore). Gdyby to było jako ostatnie zajęcia - proszę bardzo. Gdyby była możliwość obcięcia zajęć o godzinę - no bomba. Ale tak to jest klasyczna dyktatura betonu co chce do siebie równać całą resztę :-(.
Kolejna sprawa - priorytety szkoły. Zerówka jest na ostatnim miejscu. Sala gimnastyczna - najpierw starsze klasy. Boisko - to samo (no, zerówka ma wydzielony placyk zabaw - ale w piłkę tam nie pograją). Tak samo wszystko inne. Jest ten sam korytarz dla wszystkich dzieciaków więc zerówkowicze siedzą w klasie "na sztywno". Nie obowiązują ich dzwonki - ale to nie oznacza, że ich nie ma, bo dzwonek jest taki, żeby nawet w piwnicy truposz wstał.
Tak można wymieniać jeszcze sporo rzeczy. Zasadniczo kosa się w kieszeni otwiera jak się zerknie dokładniej na polskie rozwiązania systemowe. A właściwie na to, że tych rozwiązań brak. Są tylko jakieś pseudo zalecenia i wizje ministrów mające się nijak do rzeczywistości. Mające się też nijak do rozwiązań stosowanych w krajach gdzie np. system zerówki w szkole istnieje od "wieków". I nijak się mające do pieniędzy przeznaczanych na te "wizje". Właśnie dlatego religia jest o takiej a nie innej godzinie - bo kościół dużo dokładniej pomyślał nad rozwiązaniami i wymusza pewne rzeczy odgórnie - wg dawno ustalonych reguł a państwo nie jest w stanie załatwić najprostszych rzeczy - głownie dzięki temu, że zatrudnia do ich teoretycznego rozwiązywania bandę co jak co, po prostu, matołów (których produkcję państwo cały czas promuje).
No... i tyle z pierwszych wrażeń szkolnych. Na pewno niebawem będzie ich więcej bo każda wizyta w tym przybytku wiedzy podnosi mi odpowiednio ciśnienie :-/. Heh... rozpisałem się.

20 sie 2010

Botwinka minimal

Buraczki na działce ładnie rosną tak więc uznałem, że najlepszym sposobem na sprawdzenie ich jakości będzie ugotowanie botwinki. Jak pomyślałem tak zrobiłem :-).
Wersja była minimalistyczna - odrobinę w ostatniej chwili stwierdziłem, że właściwie nie mam nic oprócz buraków (a raczej liści samych bo bulwy jakieś takie mikroskopijne były). Zasadniczo sprawa wyglądała tak:

- dwie porządne garście buraczanych liści (można liczyć trzy garście),
- litr wody,
- bulionetka (tak, tak... z braku możliwości nagotowania prawdziwego bulionu),
- śmietana 18% (pi razy oko 100 g - pół opakowania),
- pieprz (troszkę)
- kwasek cytrynowy (brak cytryny był bolesny ;-) - kwasku użyłem minimalną ilość)
- jaja na twardo.

Liście i "buraczki" posiekałem drobno i wrzuciłem do wrzącego bulionu. Pogotowało się to 7 minut z dodatkiem pieprzu. Na koniec dosypałem kwasek (na czubek łyżeczki - dosypywałem ze 3 razy próbując). Wyłączyłem gaz, dodałem śmietanę, wymieszałem i zagotowałem. Soli nie dodawałem - wystarczyło to co w bulionetce. Finito :-).
A... jeszcze jaja przekrojone do miski i chlup... mniam. Wyszła idealnie - botwinka minimal (tak czasowo jak produktowo).

5 sie 2010

Zielona herbata - podejście nr 2

Jak zapowiadałem w poprzednim wpisie, popełniłem ciasto z zieloną herbatą ponownie.
Tym razem odrobinę zmieniłem proporcje - tzn dodałem mąki (pi razy oko czubata łyżka - może nie strasznie czubata). Zasadniczo doprowadziłem do tego, żeby ciasto nie było lepiąco-mokre (bo takie mi wychodzi z przepisu - nie ma siły ;-) ).
Skorzystałem też z rady Karoliny i dokumentnie zamroziłem herbacianą masę. To rzeczywiście działa - chociaż może powinna ona się ciut rozmrozić przed drugim wałkowaniem (bo na początek zamrożona jest idealna) - u mnie ostatecznie była bardzo nierówno rozłożona w cieście i częściowo wylazła jakby na wierzch.
Ciasto wyszło OK - chociaż chyba poprzednie, dzięki większemu wymieszaniu zielonej masy i ciasta drożdżowego miało więcej herbacianego aromatu i było ogólnie wilgotniejsze.
A... i jeszcze drobiazg - piec musiałem 20 minut dłużej niż w przepisie. Być może lepiej byłoby ciasto położyć jednak na dole piekarnika a nie pośrodku ;-/.
Na koniec efekt walki z materią:
Przygotowanie ciasta z zieloną herbatą zajmuje sporo czasu - warto mieć to na uwadze. Mi znowu udało się skończyć grubo po północy.

1 sie 2010

Ciasto z zieloną herbatą

Czytając japońsko-kuchennego bloga Karoliny naszło mnie na zielone eksperymenty. Nabyłem zieloną herbatę w proszku i rozpocząłem przygodę ;-).
Na początek ciasto z zieloną herbatą.
No... bardzo smaczne. I nawet ma herbacianą nutę (chociaż jak dla mnie mocno ukrytą). Tylko ciut odbiega od pierwowzoru - albo moje mleko bardziej wodniste albo coś jest w przepisie nie do końca dobrze z proporcjami. Mam wrażenie, że ciasto zbyt mokre wyszło. Słabo dosyć rosło i strasznie łatwo mieszało się z herbacianą masą zamiast układać się w ładne warstwy. Dodatkowo czas pieczenia musiałem przedłużyć o prawie 20 minut bo po pół godzinie było jeszcze mokre w środku.
W każdym razie oto smakowity efekt nocnej walki:

A niebawem powtórka z rozrywki (a trochę zabawy z tym jest) i zobaczymy - może uda się uzyskać efekt lepszy wizualnie.

31 lip 2010

Na balkonie...

Pourlopowe spotkanie z balkonem okazało się bardzo miłe:

Pomidorki czerwienieją na balkonie oko ciesząc.

Mniam :-)

A o urlopowych obserwacjach niebawem.

17 cze 2010

Wróżka pomoże :-)

Delikatnie położyło mnie na łopatki ogłoszenie, które zauważyłem na skrzynce elektrycznej na ulicy. Wiadomo, takie miejsce to głównie "skrzynka reklamowa" dla wszelkiej maści mycia okien, sprzątania i np. wróżek.
Zaintrygowała mnie głównie ostatnia umiejętność wróżki. Tajemnica jest - a to w tym fachu się liczy chyba najbardziej - jak widać, wszystkie karteczki z telefonem dawno oderwane.

10 cze 2010

Tralalala idzie fala. Czyli jak powódź rozmiękcza nie tylko wały ale i umysły.

 Jako, że temat powodzi jest, że tak powiem, na fali to też pozwolę sobie na odnotowanie tego wydarzenia. Wszyscy w kółko nawijają głównie o umacnianiu wałów, zalanych domach, tragediach konkretnych ludzi. Burmistrzowie, prezydenci i politycy biegają po wałach i udają, że coś tym wnoszą do sprawy. A ja sobie o troszkę czym innym.
Otóż jesteśmy w stolicy. W prawie samym centrum - Cypel Czerniakowski. Tu podczas pierwszej fali nastąpiło osunięcie ziemi (może nie tak dramatyczne jak w Porcie Praskim ale tak czy siak były to właściwe jedyne dwa wydarzenia w samej Warszawie). Na cypel prowadzi uliczka Zaruskiego - mała, ułożona w większej części z płyt betonowych. No... ale prowadzi na wał. Zrozumiałe jest, że od razu została odcięta i nie ma na nią wjazdu (na Cyplu jest klub sportowy więc część osób na pewno wjechać może). Zrozumiałe jest, że ktoś tego wjazdu musi pilnować. A że tuż obok są biura i "koszary" Straży Miejskiej to wiadomo już kto pilnuje. I mamy taki oto obrazek:

Od razu widać jak ślicznie Straż Miejska potrafi się zorganizować. Oto wjazdu na strategiczny kawałek wału strzeże mocna ekipa - duży samochód, 3 strażników (być może jeszcze czwarty siedział w środku) a do tego doszło jeszcze 2 policjantów. Ilość strażników jest zmienna (czasem jest dwóch) ale samochód stoi cały czas.
Wystarczyłoby postawić jednego strażnika i dać mu dwa "pachołki" do zastawienia wjazdu ale jak by to wyglądało w statystykach? A tak - proszę bardzo - już można odnotować, że Straż Miejska do walki i zabezpieczania powodzi użyła tego samochodu i iluś ludzi. A w to, że samochód po prostu przestawili z parkingu, który jest tuż obok nikt nie będzie wnikał po powodzi - przecież nikt tego nie sprawdzi. Ale kasę będzie można pobrać, premie popłacić. Ciekaw jestem ile takich sytuacji jest w skali kraju - bo mam wrażenie, że cała masa.
I jak dla mnie to byłbym za radykalnym karaniem tego typu zachowań. Jeśli w czasie gdy ci panowie sobie tam stali i popalali papieroski się cokolwiek komuś złego stało (został napadnięty, pobity itp) to po prostu komendant co ich tak sprytnie ustawił powinien odpowiedzieć co najmniej stanowiskiem bo to, że strażnicy się często obijają to wiadomo ale ta akcja to naprawdę przesada i chamskie wykorzystywanie sytuacji jaką dała powódź.

Inną sprawą równie kosmiczną jest filmik o tym, jak dobry gospodarz, prezydent Wrocławia ratuje miasto od powodzi:

Pan Dutkiewicz się wytłumaczył, że to nie on, że to urzędnik. Pogratulować urzędasa w takim razie. Tylko, że widać też na filmie, że prezydent sie jednak tak czy siak lansował jak mógł podczas powodzi. A to, że potem te filmy użyto podobno bez jego wiedzy w ten sposób i z tą muzyką? Och... taki tam malutki błąd.
No coż, niektórzy potrafią sobie strzelić w stopę :-).

Ot... takie moje powodziowe dygresyjki. A teraz można sobie zaśpiewać "Płynie Wisła, płynie". Tak, dla utrwalenia.

27 maj 2010

Zużyty olej silnikowy czyli ekologia po polsku.

Jestem, żyję ;-). Mała przerwa jeszcze nikomu nie zaszkodziła. A wiele się podziało w międzyczasie.
No ale na razie klasyka - czyli polskie realia.
W ramach szeroko rozumianego "performancu" zająłem się dosyć zaniedbaną działką. Trochę wycinania, trochę zabawy w działkowca-sadownika (bardzo jestem ciekaw co z tego wyniknie) i główne danie czyli koszenie trawy. Masakra (to koszenie). Trawa i różne zielska po pas. Ale cóż czynić... chce się żeby było w miarę użytkowo to trzeba zadbać.
Kupiłem kosiarkę. Spalinową. Po dłuższej walce nawet udało mi się ją poskładać do kupy ;-). I pokosiłem. Jak to z silnikami spalinowymi bywa musi się taki silnik dotrzeć. I po pierwszych 4-5 godzinach należy wymienić olej. Tak jak w samochodzie - odkręcamy śrubkę i olej wylata.
Brawo, brawo (dla mnie głównie - za to, że operację udało mi się przeprowadzić prawie nie oblewając się gorącym olejem). Podstawiłem garnek i zebrałem zużyty olej po czym przelałem go do butelki. Jak na razie wszystko gra. Świeży olej w silniku, stary w butelce.
Ale olej silnikowy to nie byle co. Należałoby go zutylizować w cywilizowany sposób (wiem, wiem... dla wielu osobników w tym kraju jest to trudne do zrozumienia i leją go gdziekolwiek). Na logikę olej powinien przyjąć każdy sprzedawca oleju - tak jak zużyte baterie, akumulatory samochodowe, żarówki, pralki, lodówki itp. Zwłaszcza, że taki litr oleju jest raczej bardziej szkodliwy dla środowiska niż zwykła żarówka. I co? I dupa.
Pojechałem ja na stację Orlen. Taką przy trasie przelotowej przez miasto. Niestety oni oleju nie przyjmują. Nie mają pojemnika i nie wiedzą gdzie można olej oddać. Baaa... pracownik stacji radośnie pokazał mi na zwykły kosz i powiedział, że tam mogę wywalić. Groza. To samo na następnym Orlenie.
Lekko zirytowany pojechałem do domu i zacząłem zgłębiać sprawę w Internecie. Jak zauważyłem od razu, nie tylko ja miałem taki problem.
Okazuje się, że co do oleju to mamy chyba jakąś dziwną lukę w prawie i tak naprawdę nie ma żadnego obowiązku przyjęcia go przez sprzedawców (a dla stacji benzynowej nie byłoby to specjalnym problemem - oleju i tak raczej mało by dostawali więc raz na miesiąc mógł by być taki pojemnik odbierany). Irytujące jest to zwłaszcza na stacji koncernu takiego jak Orlen.
Ciekaw jestem jak jest na wsi - bo nie wierzę, że rolnik jeździ traktorem czy kombajnem do stacji obsługi, żeby olej wymieniać. I pewnie jeśli nie ma specjalnego pieca a pobliskie stacje nie przyjmują to wylewa ten olej w krzaki bo nie będzie się bawił w szukanie rozwiązania ekologicznego.
W sumie klasyka - ręce opadają gdy się pomyśli, że za śmieszne pieniądze można by było ciut oczyścić nasze otoczenie i że tak naprawdę wystarczyłaby odrobina dobrej woli i pomyślunku. Ale wiem... o to u nas najtrudniej.
I właściwie nie wiem po co taki TVN nawija w kółko o plamie ropy w Ameryce jak tu i tak wszyscy mają to gdzieś i sami sobie produkują powolutku taką małą, lokalną, cichutką plamkę.
Dzisiaj jeszcze sprawdzę Statoil bo mam po drodze.

23 mar 2010

Będzie zielono

Po zabawach z kiełkami, które dostarczyły nam całą masę zieleniny w mało zielonym okresie a także mrowie ciekawych obserwacji botanicznych ;-) stwierdziłem, że w tym sezonie już nie ma zmiłuj, trzeba coś posiać. Przynajmniej będzie jakakolwiek odmiana od tego plastiku co jest w sklepach. A dodatkowo jakież poważne doświadczenie edukacyjne na balkonie dla potomstwa :-).
Tak więc na dobry początek postawiłem trzy skrzynki z ziemią. W jednej już wylądowała dymka, dwa rodzaje rzodkiewki i koperek. Dwie większe czekają na pomidorki koktajlowe i sałatę, które już wykiełkowały i sobie spokojnie rosną w roli sadzonek. Junior codziennie sprawdza jak roślinki rosną i ocenia, czy już wyglądają jak sałata czy jeszcze nie.


No, zobaczymy jak się uda ten balkonowy ogródek.

A ostatnio w ramach "wiosennych porządków" ;-) popełniłem obiad z resztek. Zapiekankę z owocami morza, dokładniej głównie z małżami. Zasada jest banalna - wrzucamy co jest do żaro-gara i siup do pieca... no ale może się trafi ktoś komu się przyda pseudo-przepis.

Zapiekanka z owocami morza.

Potrzebne są:
- ziemniaki (ugotowane),
- owoce morza (głównie małże w tym akurat wypadku),
- ser żółty starty,
- ser pleśniowy (wedle uznania),
- śmietana,
- jajko,
- kapary,
- oliwki,
- czosnek,
- cebula,
- zioła prowansalskie,
- pieprz, sól,
- olej.

Ugotowane ziemniaki tniemy na plastry i układamy w naczyniu żaroodpornym. Znaczy na dnie układamy warstwą. Aha, najpierw wlewamy odrobinę oleju. Ja miałem mało ziemniaków więc wystarczyły tylko na spód.
Na ziemniaki rozsypujemy pokrojona w połplasterki cebulę (nie za dużo - cienką warstwę - tak dla smaku inaczej będzie to zapiekanka cebulowa).
Teraz małże - w dowolnej ilości (no, bez przesady ;-) ). Na to posiekany drobno czosnek (wg mnie tak z 3-4 ząbki to minimum ale jak kto lubi), oliwki (pokrojone w plasterki) i kapary (parę sztuk poszatkowanych).
Solimy, pieprzymy, ziółkujemy.
Jeśli mamy większą ilość ziemniaków (i chcemy bardziej wypełniającego dania) możemy teraz położyć ich następną warstwę.
Kładziemy plasterki sera pleśniowego typu camember lub brie.
W miseczce mieszamy starty żółty ser (sporo), śmietanę i jajko (można też dodać trochę sera typu rokpol, lazur itp - dla wyrazistości smaku). Tą mieszaninę wylewamy na wierzch naszego przekładańca.
W tzw. międzyczasie nagrzewamy piekarnik do ok. 200 stopni. Do nagrzanego pieca wstawiamy nasze dzieło. Nakryte. Zostawiamy na 15 minut, odkrywamy i dajemy jeszcze 5 minut w piecu. Właściwie można czas podzielić na pół - czyli 10 minut nakryte i 10 odkryte - będzie ładniej przypieczone. Jeśli piekarnik ma taką opcję to na czas odkrytego pieczenia najlepiej ustawić go na górne, mocne grzanie. Zasadniczo te całościowe 20 minut to jest max - można spokojnie skrócić ten czas do 15 minut, najwyżej podnosząc trochę temperaturę piekarnika.
Wyjmujemy, wykładamy na talerze i jemy. Smacznego :-).

Foto w wersji CB - robione komórką w kolorze było słabe. A tak przynajmniej przedstawia krótkie, aczkolwiek pełne wrażeń, życie dania.

15 mar 2010

Wróciła...

To białe, sypiące się z nieba, wróciło. Znaczy śnieg, -9, zima itd. Pięknie jest, k... pięknie. Tylko ja już naprawdę mam dość i chętnie powitam wiosnę. Nawet opony wymienię, a co! Oby już można było wyjść w zwykłych butach i po 2 godzinach tego nie żałować - co wczoraj wieczorem boleśnie odczułem.

Chociaż nie da się ukryć, że dzisiaj było po prostu... pięknie. "Łajt Kristmas" pełną gębą. Że też ta pogoda nie potrafi się wstrzelić ciut dokładniej z odpowiednim klimatem. W każdym razie w Łazienkach rano było obłednie - co zresztą nie dziwne przy ponad 20 cm świeżego białego puchu.

Oprócz klimatycznych zjawisk pogodowych nastąpiły dzisiaj zjawiska kuchenne :). W ramach wolnego dnia, w przerwach między tatusiowaniem, robieniem obiadu i zajmowaniu się "ważnymi sprawami" upiekłem bułeczki wedle przepisu Liski z Pracowni Wypieków.

To drugie spotkanie z tymi bułami. Niebo w gębie. Po prostu klasyka pt. "walę dietę, muszę to zjeść" (ta dieta to nie ja ale jakbym był to bankowo bym olał... dietę oczywiście). Do tego prostota wykonania. I tylko jeden problem... nie cholery nie chcą mi te bydlaki urosnąć jak bułeczki tylko się robią takie plaskate. I tak dobre ale no takie nie "bułeczkowate". Chociaż w sumie to wygodniejsze w użyciu więc na siłę zmieniał nic nie będe. Koncepcja jest taka, że jest za dużo wody i ciasto jest zbyt miękkie. Moze i tak (bo rzeczywiście jest przy wyrabianiu strasznie lepkie) ale nie będę się chyba tym przejmował, najwyżej następną partię testowo odwodnię odrobinę.

A żeby było też coś dla ducha (chociaż dosyć manualnego ducha) to sobie dokończyłem sklejać myśliwiec Imperium - Tie Interceptor. Radość na paszczy potomka - gratis ;-).

10 mar 2010

Zwiedzanie nie tylko historyczne.

Jakoś mnie napadło (jak co jakiś czas wieczorem) na zwiedzanie jutuba. A jak człowiek zmęczony się wkręci w zwiedzanie w pozycji siedzącej to zaczyna się jazda :-).
Jutubowe wspominki (i nie tylko) w ramach testowania bloga zamieszczam poniżej. Osobiście uwielbiam klimat linkowy - zaczynam od jednego klipu i atakuję kolejny co szanowny jutub w automagiczny sposób połączy z oglądanym.
Na marginesie... polecam ostatni - rosyjska rockowa nuta właściwie nieznana u nas. Taki wschodni Kult (z domieszkami Elektrycznych, reggae i cholera wie czego jeszcze... na pewno ruskiej duszy). Naprawdę warto poskakać po ich kawałkach na YT a dodatkowo posłuchać w sieci mp3. Ja rosyjski znam w umiarkowany (bardzo umiarkowany) sposób ale ta muza ma w sobie coś co ewidentnie mnie kręci (i zachęca do grzebania w tłumaczeniach).
No... do słuchania :-)...

Aaa... jeszcze jedno... Joanna Makabresku. Też polecam uwadze.





















5 mar 2010

Paseczek

Czego to marketoidy nie wymyślą żeby zrobić coś z niczego ;-)
 

Swoją drogą krem daje radę.

3 mar 2010

Jak rozwiązać problem po polsku.

Taaa... wyraźnie wzięło mnie na marudzenie ;-) ale tak jak na niektóre sprawy można machnąć ręką tak inne są wyjątkowo irytujące. Zwłaszcza, że ewidentnie wpisują się w polski krajobraz. Na przykład jak załatwiane są niektóre problemy w naszym kochanym kraju.
Dla kierowców jeżdżących po Polsce klasycznym przykładem jest zniszczona nawierzchnia. Co robią zwykle drogowcy? Najprostszą rzecz - stawiają znak ograniczenia prędkości. I tak już zostaje na długo. Droga niszczeje, znak stoi, zarządzający drogą wykazują się oszczędnościami i tylko kierowcy mają kolejne miejsce gdzie klną w żywy kamień. Co śmieszniejsze po jakimś czasie już nikt nie pamięta dlaczego znak stoi i nawet jeśli droga zostaje naprawiona (tak, tak, i tak bywa ;-) ) to ograniczenie często zostaje - doprowadzając do absolutnego absurdu i całkiem uzasadnionej furii użytkowników.
Ale ale, ja nie o drogach miałem a o bardziej konkretnym i namacalnym przykładzie. Muzeum Wojska Polskiego na terenie Fortu IX Czerniakowskiego.


Muzeum jest zamknięte. A dlaczego? Warto przeczytać tablicę i popatrzeć dokładnie na datę.


To właśnie klasyczny sposób rozwiązywania problemu przez polską instytucję państwową. Tylko pogratulować sponsorowi (piękna tabliczka na płocie) takiego sponsoringu. Oczywiście na stronie muzeum możemy przeczytać, że "Trwają niezbędne prace mające na celu przywrócenia prawidłowego funkcjonowania obiektu. Serdecznie przepraszamy za zaistniałe utrudnienia." - klasyczne "bla bla" patrząc na datę i brak jakiejkolwiek budującej informacji. Niestety, utrudnienia nie pozwalają nawet na zwiedzanie części "zewnętrznej" gdzie raczej ciężko się dopatrzeć problemów techniczno-remontowych. Po prostu łatwiej zamknąć całość i nic sensownego nie robić (dozorca nie był w stanie czegokolwiek powiedzieć na temat tego czy kiedykolwiek jest przewidziane ponowne otwarcie, więc wnioskuję, że wiele od czasu zamknięcia nie zrobiono i zasadniczo nic się nie dzieje) niż zadbać o to, żeby może zwiedzanie "zewnętrza" (bezpieczne) przyniosło jakieś profity na remont samych budynków fortowych. Oczywiście wizualnie nie daje się stwierdzić jakiejkolwiek działalności naprawczej "na obiekcie", wręcz patrząc na piękną dziurę w chodniku przed samym wejściem wiemy od razu, że to miejsce zostało chwilowo skazane na zapomnienie.
W sumie to pewnie bym o tym nie pisał ale akurat przejeżdżałem obok i szlag mnie trafił, że sytuacja się nie zmienia - bo ostatnio byłem tu na jesieni z potomkiem i wtedy też odbiłem się od bramy (co jak się można domyślać potomka niezbyt ucieszyło).

28 lut 2010

Miszcz (i nie tylko)

A co tam... wyżyję się dzisiaj ;-).
Od jakiegoś czasu piana mnie ciut bierze jak patrzę na pewien billboard.
Za każdym razem widząc go, utwierdzam się tylko w przekonaniu, że pana Pągowskiego nie lubię, bo to buc po prostu. Owszem, nie można mu odmówić wielu świetnych prac (byłbym ślepy nie zauważając jego dorobku plakatowego) ale od jakiegoś czasu jest to głównie "instytucja reklamowa" bazująca na nazwisku (bo produkty ma takie sobie).
Zastanawiam się o co właściwie chodzi. No niby wszystko jasne bo cóż my tu mamy? Jest wszystko co powinno być i o czym się mówi - "reklamowość", "marketingowość", wybory (o tym głośno non-stop) i do tego Szopen. Na tym ostatnim jest całość oparta i myślę, że do wykorzystywania tego typu "ikon" powinno być wydawane specjalne pozwolenie. Wiem, wiem... rok szopenowski to i każdy może sobie mordę nim powycierać. Nie nawołuję do jakiejś prewencyjnej cenzury ale ten plakat jest przykładem, jak dla mnie, że niektórzy nie powinni się pewnymi sprawami zajmować. Tak jak np. u Endo styl "komputerowy" jest lekki i ciekawy (chociaż nie zawsze) tak u Pągowskiego jest ciężki, bury i wymuszony (i taki był od początku fascynacji Pągowskiego komputerem - chociaż początek był rzeczywiście marny i zaistniał dla szerszej publiki chyba tylko dzięki nazwisku). Niestety do tego pan "Adrzej" (dosyć wesoły błąd jak na taką "kampanię") miesza w swoją twórczość Szopena - dzięki czemu części osób właśnie z burą tandetą będzie się nasz kompozytor kojarzył.
A tutaj można przeczytać tzw "mądre rzeczy" o tym dziele - ciut żałosne (zwłaszcza dorabiana post factum ideologia). Znalazłem to niechcący pod koniec pisania tej notki, gdy chciałem sprawdzić na wszelki wypadek czy pisownia imienia jest zamierzona - jak widać to błąd (który na pewno można obronić ale...). Swoją drogą logo OOH jest też dziełem pana Pągowskiego - i równie zabawne jest poczytanie o tym jakże wysmakowanym i wiele mówiącym znaku :-).
Cóż, jak dla mnie pan Pągowski powinien był zostać przy plakacie co świetnie mu wychodziło ale wiadomo... kasa to kasa ;-).


Ale żeby nie było, że tylko burczę na rzeczywistość to mam też mały pozytywik.
W ramach niedzielnego obiadu były zawijasy z łososiem i krewetkami wg przepisów z KwestiiSmaku. Ponieważ miały stanowić pełne danie obiadowe więc zostały lekko zmodyfikowane. Do łososia został dołożony szpinak z krewetek a do jednych i drugich chiński makaron z fasoli mung i grochu (takie przeźroczyste farfocle w ilości hmmm... no... nazwijmy to czubatej łyżki na zawijas). Wyszły dzięki temu takie "pełniejsze" zawijaski. Ilościowo (bo zapisałem to sobie na przyszłość) było:
1. Krewetkowe:
13 sporych krewetek (pociętych w kawałki), 2 szklanki świeżego szpinaku, makaron - w sumie powstało 7 sztuk.
2. Łososiowe:
300 g łososia, szklanka szpinaku (nie wszystkie zawijasy miały szpinak), makaron - powstało 10 sztuk.
Na dwie duże i dwie małe osoby było prawie akurat (spokojnie jeszcze troche by się zmieściło ale przecież dorabiał nie będę ;-) ).
Niestety z uwagi na to, że robione były odrobinę na ostatnią chwilę to i w chwilę zniknęły w głodnych paszczach i zdjęcia nie powstały. Mogę tylko powiedzieć, że na pewno będzie powtórka :-)

25 lut 2010

Papierowo


Wreszcie, po prawie pół roku, zabrałem się za papier. Jakoś nie było czasu, energii i sam nie wiem... czegoś.
No ale wczoraj wieczorem w ramach rozgrzewki popełniłem C3PO - w wersji odjechanej - teraz będzie się mógł spotkać z Supermanem z tej samej bajki czekającym na biblioteczce :-).
Model w formie PDF można pobrać tutaj.
Większości osób modele papierowe kojarzą się z jakimiś statkami czy samolotami z kartonu, klejonymi przez totalnych zapaleńców - modelarzy. I mi także tak cały czas się kodowały we łbie. Ale trzeba zerknąć w googla - po haśle "papercraft" można znaleźć takie cuda, że oko bieleje. Duża część to wręcz rzeczy mocno offowe - jak nawet ten C3PO (chociaż wiele jest dużo bardziej "innych") - w każdym razie każdy, kto chce się trochę pobawić i ma chwilę wolnego czasu znajdzie coś dla siebie (łącznie z automatami na korbkę - w całości z papieru, modelami dinozaurów dla młodego paleontologa, psami czy kotami dla ich fanatyków czy postaciami rodem ze ścian graffiti dla fanatyków neo-designu).
Cała ta zabawa z wycinaniem i klejeniem to świetna sprawa w ramach szeroko rozumianego ćwiczenia cierpliwości - w przypadku posiadania potomstwa wielce przydatna umiejętność ;-). Samo potomstwo, w tym wypadku, jest natomiast bardzo przydatne w utylizowaniu skończonych modeli (zwłaszcza przy małej powierzchni lokalu) - papier niby wszystko przyjmie ale nie zawsze "po przyjęciu" pozostanie w tej samej formie ("Dlaczego zgniotłaś Hello Kity?"... "A jakoś tak ścisnęło się" :-D ).
W ramach bonusu - genialne ćwiczenie manualne i fenomenalny pożeracz czasu (to niestety jest nie najlepszą stroną tego hobby).
Po tym "restarcie systemu" może się zabiorę za większą rzecz zaczętą jeszcze w sierpniu zeszłego roku... ale to już nie dziś.

21 lut 2010

Na słodko i kokosowo

W ramach Czekoladowego Weekendu, jaki ogłosiła Bea podaję co ostatnio upiekłem.
Przepis wziąłem z książki "Złota księga czekolady", którą ostatnio "testuję". Nie powiem... przepisy są smakowite i nawet ja, nie będąc zbyt wielkim zwolennikiem słodyczy chętnie się za nie zabrałem. Dodatkowym plusem jest podana w książce trudność przepisu (wg mnie miejscami to ocena zawyżona) i czas produkcji, dzięki czemu mniej więcej wiemy na co się porywamy.

Ciasteczka kokosowe z polewą (w książce nazwane Kostkami kokosowymi z miętową polewą ale to kojarzy mi się z kostką rosołową a poza tym były małe kłopoty z "miętowością" więc nazwę zmodyfikowałem ;-) ).
Niestety zdjęcia brak bo materiał do ozdjęciowania rozszedł się zbyt szybko ;-). (No... fota powstała wreszcie - dodana na końcu)

Ciasto:
150 g mąki,
120 g wiórków kokosowych,
100 g cukru,
3 łyżki kakao (ja dałem 4),
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia,
1/8 łyżeczki soli,
180 g masła (ja dałem w większości margarynę bo masło "wyszło").

W misce dokładnie mieszamy wszystkie składniki sypkie i na koniec wrzucamy pokrojone w kostkę masło. Wyrabiamy (u mnie ręką ale zapewne można maszyną) do uzyskania równomiernie gruzełkowatej struktury i wykładamy do kwadratowej formy (bok 23-25 cm - ja metalową formę wyłożyłem papierem do pieczenia - stanowczo ułatwia to wyjęcie ciasta).
Pieczemy 25-30 minut (wg mnie 25 minut to max) w temperaturze 180 stopni. Wyjmujemy i zostawiamy w formie do wystygniecia.

Jak ciasto sobie stygnie przygotowujemy polewę.
250 g cukru pudru
60 ml wrzącej wody
Cukier rozcieramy z wodą - dodając ją po trochu aby uzyskać konsystencję polewy.

Na wystudzone ciasto nakładamy polewę i dajemy jej wyschnąć. Tniemy na kawałki i mniam :-).

Teraz parę uwag.
W przepisie polewa była miętowa. Dla mnie już sama mięta jest niezbyt ciekawa a jej połączenie z czekoladą ewidentnie mało ciekawe ale wielu osobom to odpowiada - m.in. mojej małżonce. W każdym razie wg przepisu do polewy należało dodać pół łyżeczki esencji miętowej. Esencji kupnej nie miałem ale już jakiś czas temu - właśnie ze względu na parę przepisów w połączeniu ze smakowymi zainteresowaniami drugiej połówki - popełniłem domową esencję miętową (200 ml wódki + 50 ml spirytusu + liście z ok. 10 gałązek mięty - stało to miesiąc w słoiku, codziennie wstrząsane parę razy, na koniec odsączyłem i wycisnąłem liście i został mi zielony, miętowy alkohol). I właśnie przy okazji kokosowego ciasta z polewą tą esencję domową przetestowałem. Dodałem 4 łyżeczki. Niestety efekt był nędzny. Zasadniczo zero miętowości. Przy jednym czy dwóch kawałkach coś z miętowego smaku zaistniało (widać esencja się nie rozprowadziła dokładnie w polewie i była skupiona w jednym miejscu) ale nie o to przecież chodziło. Następnym razem dam dużo więcej esencji - pewnie pół na pół z wodą - wtedy chyba powinno być OK.
Mam już też koncepcję na małą modyfikację. Samo ciasto kokosowe nie jest szczególnie słodkie (jak dla mnie jest wyborne) ale z tą polewą całość jest wręcz ulepkowata. Mam więc pomysł aby zrobić dwa blaty kokosowe a między nie dać masę z gorzkiej czekolady. Oczywiście na wszystko polewa z cukru :-). To powinno odrobinę "odsłodzić" ciasteczka.

edycja 22.02.2010
Dzisiaj wykonałem nową porcję ciasteczek i powstało zdjęcie:
Tym razem polewa wyszła miętowa. Esencji domowej użyłem ok. 35 ml. i dodałem gorącej wody. Dla kolorytu na wierzch poszedł dodatkowy lukier z zielonym barwnikiem.

16 lut 2010

Klopsiki w occie

Mmmmmmniam... podjadam sobie prosto ze słoika pyszne, małe, ostre klopsiki.
Octowe klopsiki to przekąska idealna :)
Najlepsze by były jako dodatek do spożycia % ale, że pora wczesna, to są samodzielne. Poprzednio robiłem je chyba z 7 lat temu ale dobrze pamiętałem, że smakowały obłędnie. Chociaż musiałem pokombinować by odtworzyć przepis to opłacało się. Sprawa jest prosta (nie lubię za dużo komplikacji przy garnkach :-) ale trochę trzeba się narobić). Wygląda on tak:
Składniki (na pi razy oko 50 klopsików):
- mięso mielone wieprzowe i wołowe (u mnie był to kawałek udźca wołowego oraz szynka i łopatka wieprzowa) - w sumie ciut więcej niż 0,5 kg,
- jajko,
- bułka tarta (ze dwie garście - może być więcej),
- cebula (jedna, w miarę dorodna),
- przyprawy - wyciśnięty czosnek (2-3 ząbki - jak kto lubi, można nie dawać ale to herezja jak dla mnie ;-D), majeranek, tymianek, pieprz sól.

Zalewa:
- 1 szklanka octu,
- 5 szklanek wody,
- 1 łyżka soli,
- 2,5 łyżki cukru,
- liście laurowe, ziarna pieprzu, ziele angielskie, kolendra,
- cebula.

Cebulę kroimy i podduszamy. Mieszamy ją z mięsem i dokładnie mielimy.
Do tego dorzucamy jajko i mieszamy dokładnie z bułką tartą. Dodajemy przyprawy (tu musimy wyczuć ile i dostosować do swoich smaków - w każdym razie finalny produkt, trzeba pamiętać, będzie octowy). Z otrzymanej masy formujemy małe kuleczki - 2-3 cm średnicy - im mniejsze tym lepsze. Obtaczamy wszystkie w bułce tartej i sprawnie wrzucamy do gorącego oleju (musi go być sporo, chociaż klopsiki nie muszą pływać jak frytki). Operację należy przeprowadzić sprawnie, bo kulki są małe i jest ich dużo więc warto, żeby się nam równo usmażyły i żebyśmy nie musieli kombinować, które najpierw wyciągać a które potem (przypominam - jak najmniej komplikacji :-) ). Pewnie frytkownica byłaby tu niezłym rozwiązaniem ale ja nie posiadam więc po prostu wsypałem talerz klopsików w olej a wyławiałem łyżką cedzakową.
Smażymy jakieś 7 minut. Wyjmujemy na przygotowany ręcznik papierowy żeby ociekły i ostygły. Ja smażyłem w 2 porcjach na jednym oleju (no... z małą dolewką przy drugiej porcji).
Gdy mięso stygnie przygotowujemy zalewę i słoiki (ja ich jakoś specjalnie nie wygotowywałem tylko sparzyłem ale jeśli mamy zamiar to dłużej przechowywać to pewnie warto by wygotować).
W garnku mieszamy ocet, wodę, sól i cukier i zagotowujemy. Gotujemy 3-4 minuty.
Na dno słoika wrzucamy grubo pokrojoną cebulę, wrzucamy klopsiki, pomiędzy nie wtykamy przyprawy (po jednym liściu laurowym, 3-4 ziarnka przypraw na słoik), nakrywamy to drugą warstwą grubo pokrojonej cebuli. Całość zalewamy wrzącą zalewą - do pełna, zakręcamy słoiki i zostawiamy do ostygnięcia. Zimne słoiki wstawiamy do lodówki na minimum 3-4 dni i gotowe :-).
Można też zalane słoiki pasteryzować 10 minut - bezpieczniej będzie je przechowywać dłużej.
W pierwotnym przepisie do mieszanki mięsa i cebuli dodane były też podduszone pieczarki. Ja pieczarek akurat ostatnio nie miałem i nie chciało mi się biegać do sklepu ale to słuszna koncepcja - bo kulki wyjdą bardziej miękkie.
Do zalewy można też dodać cienkie plasterki marchewki - warto je chwilę (minutkę) w zalewie przegotować, tak na wszelki wypadek.

Smacznego :-D

14 lut 2010

Ta ostatnia


Ostatnia butelka została wchłonięta. Na szczęście dojrzewa zabutelkowana nowa produkcja. Jeszcze drobne 2 tygodnie cierpliwości i będzie można dokonać testu konsumenckiego.

6 lut 2010

Spacerkiem po Puszczy

Łatwe trasy są do dupy. Z taką myślą ruszyłem dzisiaj do Puszczy. Rozpoczynając w Zaborowie Leśnym szybko skręciłem w szlak wyjeżdżony tylko na biegówkach.
Kto chociaż raz ruszył przez las w zimie wie, że takie coś stanowi często niezła pułapkę dla piechura. Biegówki ubijają śnieg tylko trochę a noga w samym bucie przebija się głębiej i wpada do połowy łydki (pisze oczywiście o w sumie łatwej trasie gdzie nie ma śniegu "po pas"). Tak czy siak, nie jest łatwo. Zasadniczo po jakiś 500 metrach byłem mokry.
Ale tylko taka trasa, która daje w dupę jest w stanie nakręcić człowieka na cały tydzień naprzód, cały tydzień przesiedziany w biurze, gdzie człowieka cholera bierze gdy pomyśli, że mógłby robić coś całkiem innego.

Wizyta w Puszczy, przynajmniej jak dla mnie, to niesamowity bonus energetyczny. Puszcza to miejsce o którym często opowiadał mi ojciec, to miejsce które przesiąknięte jest duchami przeszłości i wojny, duchami lasu i krwią Powstania Warszawskiego, gdzie natknąć się można całkiem nagle na dzikiego zwierzaka czyli wszelkimi elementami, które pozwalają poczuć się niesamowicie przy każdej wizycie. To miejsce gdzie za każdym razem mogę znaleźć nowe zakamarki, złapać nowe wrażenia i co najważniejsze, odreagować to, co dzieje się w "normalnym" życiu. To ogromna przestrzeń, w której każdym miejscu coś kiedyś się wydarzyło. Jak dla mnie Puszcza to miejsce magiczne.
Idąc samotnie przez las, zwłaszcza jak pogoda nie jest szczególnie piękna i nikogo się nie spotyka, czuje się wielkość przyrody. Siłę natury. Gdy jest zima, tak jak teraz, gdy wszystko jest białe, a śnieg często obejmuje nogi po kolana, przyroda jest nagle bardzo namacalna. Dzisiaj (zresztą takie spotkanie jest w zimie częste) spotkałem rodzinę dzików. Z daleka (jak na puszczańskie warunki - bo podczas poprzedniej wizyty było o wiele bliżej) mogłem poobserwować dziki kombinujące przy wygrzebywaniu pożywienia. One też mnie po chwili zauważyły i niespiesznie oddaliły się na dalsze bagienne rejony lasu.

Napisałem na wstępie, że łatwe trasy są do dupy? Hmmm... jak robiłem takie założenie na początku marszu nie spodziewałem się, że końcowa część będzie, jak na w sumie spacerek, dosyć hardcorowa. Szlak, który wydawał mi się "główniejszy" okazał się mało uczęszczanym a na dokładkę miejscami były odkryte wydmy gdzie wiatr nawiał sporo śniegu. Wystarczyło odrobinę źle ustawić nogę a ta lądowała po kolano w śniegu. Do tego poluzował mi się but a poprawianie zamarzniętych sznurowadeł to sama przyjemność ;-). Brakowało mi może jeszcze z pół kilometra do parkingu gdy miałem już naprawdę szczerze dosyć. Jak doszedłem do samochodu, mokry jak mysz, marzyłem już tylko o jednym... o ciepłym prysznicu. Przeszedłem może jakieś 4-5 kilometrów. Właściwie żadna odległość. Ale w zimie nie odległość jest ważna a sama jakość trasy.

3 lut 2010

Chleb

Ponieważ ostatnio jeden znajomy się pytał o chleb na zakwasie, to podaję przepis jakiego używam od jakiegoś czasu (to minimalnie zmodyfikowana wersja tego co znalazłem w sieci - przepis użytkownika muavmf z forum piwo.org - odrobinę rozszerzony i z pewną ilością uwag istotnych dla osób co nigdy tego nie robiły). Jest to maksymalnie prosta produkcja, idealna dla ludzi pracujących (można swobodnie go zrealizować w środku tygodnia). Zapewniam, że z tą instrukcją wypiek chleba w domu nie jest trudną sprawą i nawet całkowity kuchenny laik sobie z tym poradzi (oczywiście "zadziwiając znajomych" jakby to ujęto w TVszopie :-D ).

Na początek potrzebujemy zakwas. Najlepiej byłoby go dostać od kogoś kto piecze (będzie wtedy mocniejszy i dojrzalszy) ale nie zawsze jest taka możliwość (powiedziałbym nawet, że rzadko kiedy istnieje taka opcja).
Tak więc najpierw wyhoduj zakwas - zajmie to parę dni ale jest to operacja w miarę jednorazowa.
Tu link do zakwasu. A tu opis:
W uproszczeniu: bierzemy 50 gram mąki żytniej razowej i 50 ml (gram) wody. Mieszamy w misce i odstawiamy w ciepłe miejsce - np na szafkę w kuchni (pod sufitem w kuchni jest zwykle dość ciepło a nam potrzebne jest jakies 25-30 stopni). Ja miskę przykrywam szczelnie folia spożywczą. Następnego dnia dodajemy kolejne 50 g mąki i tyle samo wody. Operacje powtarzamy w sumie przez 5 dni. Już po dwóch dniach będzie widać, że drożdze robią swoje i mąka ulega zakwaszeniu.

A teraz już chleb:

DZIEN 1 - przygotowania
1. rano: 100 gr mąki żytniej (lub pszennej) razowej + 200 ml wody + 6 łyzek stołowych zakwasu – wymieszaj delikatnie,
2. odstaw na cały dzień,
3. wieczorem: dodaj 100 gr mąki pszennej "typ 650" + 200 ml wody,
4. odstaw na noc.

DZIEN 2 - pieczenie
1. rano: dodaj 2 łyżeczki soli, 500 gr mąki pszennej 650 i 50 ml wody
2. wyrób ciasto (5-10 minut),
3. w zależności od konsystencji ciasta (używając różnych mąk może być ona różna) uformuj bochenek lub po prostu przewal ciasto do foremki wyłożonej papierem do pieczenia i wysypanej mąką żytnią (keksówka 30 cm powinna być w sam raz),
4. nakryj formę czystą ściereczką (ja stosuję pieluchę tetrową - idealna) i postaw do wyrośnięcia ( we w miarę ciepłym i nieprzewiewnym miejscu)
… Tu spokojnie możesz iść np. do pracy. Wyrastanie może potrwać spokojnie do 16-17:00 ale ostatnio zostawiałem chleb do 19:00 bo słabo rósł.
5. po południu, gdy chleb jest wyrośnięty pieczemy. I tu najlepsze...
6. formę z ciastem wstawiasz do piecyka (zimnego), ustawiasz termostat na 200 stopni i włączasz,
7. po 20 minutach (mniej więcej - jeśli masz dobry, szybko nagrzewający się piecyk, to wcześniej) chleb nakrywasz papierem do pieczenia,
8. po następnych 40 minutach (czyli w sumie po godzinie od wstawienia do pieca) wyjmujesz (ostatnio dałem 50 minut w sumie i też było dobrze - tu trzeba "dogadać się z własnym piekarnikiem),
9. chleb wyjmujesz z formy, zdejmujesz papier i odkładasz na ruszt (taka kratka z piecyka). Zawijasz w szmatkę (np. tą użytą do wyrastania) i zostawiasz do ostygnięcia.
10. MNIAM :-)

Teraz parę uwag (dosyć istotnych).
1. Bardzo istotne, jak się przekonałem, jest w miarę dokładne odmierzenie wody (lepiej ciut więcej niż mniej). Dlatego lepiej wodę zważyć na dokładnej wadze kuchennej niż brać objętościowo (przypominam - 1 ml = 1 g). Okazuje się, że popularne miarki do płynów (takie z marketu - plastikowe lub szklane) skalę mają całkowicie z "d...". Na moich, odmierzone 200 ml okazało się po zważeniu 180 mililitrami :-/. To lekka porażka. Jedyną poprawną miarką była butelka do mleka dla dziecka. Najlepiej sobie znaleźć naczynie, którym łatwo odmierzymy 200 ml i go używać.
2. Im bardziej pszenny i bielszy chleb robimy tym krócej będzie on świeży.
3. Mąkę 650 można zastąpić 550, żytnią można zastąpić pszenną. Zasadniczo wszelkie modyfikacje są dozwolone. Jedyne o czym trzeba pamiętać to to, że mąka razowa będzie brać więcej wody. Z tego powodu chyba trzeba by dac ciut więcej wody robiąc mocniej razowy chlebek.
4. Można mieszać też zakwasy. Ja wyrastałem na samym żytnim, na żytnim + pszennym i na samym pszennym. Działa tak samo.
5. Uwaga warszawska - mąkę żytnią razową (i inne a także różne kasze itp) można kupić na targowisku pod Halą Banacha (pawilon nr. 9 - na pewno stali sprzedawcy pokażą gdzie jest młynarz, lub ze straganu-przyczepy w okolicach hali przemysłowej). Koszt 2 PLN za kg (w przeciwieństwie do lekko chamskiej ceny 5-7 PLN na stoiskach ze "zdrową żywnością" w marketach).
6. Mąka 650/550 jest normalnie w sklepach.
7. Ostatnio jako małą domieszkę dałem zwykłą mąkę pszenną 480. Też działa.
8. Zakwasu nie robimy za każdym razem od nowa. Robiąc ciasto na chleb do reszty zakwasu wsypuję 20-30 g mąki i tyle samo wody i powtarzam to w sumie 3 razy (co rano - czyli jak zaczynam robić ciasto, następnego dnia jak wyrabiam ciasto i kolejnego jak robię sobie kanapki ze świeżego chleba). Wieczorem trzeciego dnia chowam słoik z zakwasem do lodówki - poczeka sobie do następnego wypieku.
9. Nie należy się przejmować rozwarstwianiem się zakwasu w lodówce. To normalne.

31 sty 2010

Dziki... leśne dziki.


Dzieciak wieczorem, co właśnie nagle musi odreagować wszystkie przygody, to niezłe wyzwanie intelektualne :-)

Dizajn

Dzisiaj zwiedziliśmy wystawę japońskiego designu w Instytucie Wzornictwa. Wielce polecam, zwłaszcza tym, co jakoś szczególnie nie siedzą w branży a chcieliby nacieszyć oko naprawdę wysmakowanymi kształtami. Niektóre rzeczy są po prostu prześliczne a właściwie we wszystkich widać połączenie prostoty, użytkowości i piękna w podejściu do tematu. Oni, kurna, nawet zwykły, wydawałoby się, kibel potrafią zrobić ze smakiem.
Niestety, jak to zwykle bywa na wystawach w naszym miłym kraju, niczego właściwie nie wolno dotykać. Jest tu i tak jest mały promyk nadziei bo parę eksponatów zostało udostępnionych do pomacania, żeby zobaczyć jak działają. W każdym razie przyjście z dziećmi może się skończyć nieciekawie, bo małe rączki na pewno by chętnie wystartowały do wielu dizajnerskich gadżetów.

28 sty 2010

Pasek nr 2

Gwoli ścisłości Stfur i NeoZuzzz (lub po prostu Zuzzz) to postacie stworzone przez moje dzieciaki a ja je jedynie zaadaptowałem. Najpewniej pojawia sie tez inni bohaterowie :-).

Kulinarnie ciutkę.

Dziś jestem wielce dumny z siebie. Wczoraj (a właściwie przedwczoraj ale dla mnie "dziś" czy "wczoraj" jest równoznaczne z tym kiedy położę się spać) w ramach "testów wydolnościowych" upiekłem na raz 3 bochenki chleba... i dzisiejsza poranna próba smaku wyszła nad wyraz pozytywnie. Sam przepis jest najprostszym przepisem na chleb na zakwasie (który pobrałem stąd i odrobinę zmodyfikowałem - głównie co do ilości wody) i właściwie nie da się go zepsuć ale to, że piecyk wyrobił pieczenie a ja wyrabianie (oraz logistykę kombinacji z trzema, trochę się różniącymi, ciastami) mnie niezmiernie ucieszyło.
Ogólnie siedząc teraz w wannie miło mi się robi jak pomyślę, że mały zapas dobrego chleba jest zamrożony a część rozdana, pod sufitem w kuchni dojrzewa schab (mniam), spokojnie bulgocze sobie fermentujące piwo a w lodówce jeszcze jest kawałek całkiem smacznej, domowej wędliny. I to wszystko właściwie nie wymagało wielkich nakładów czasowych - co jest dla mnie w kuchennych zabawach najważniejsze.
W sumie tak samo jak jestem bardzo "miejskim" stworzeniem, lubiącym wygodę sklepu pod nosem, ciepłą wodę bez kombinacji z piecami itp, możliwość wyskoczenia do knajpy ze znajomymi w dowolnym właściwie momencie i inne czysto miejskie klimaty, tak równolegle stanowczo wolę poświęcić parę chwil na upieczenie chleba czy własną wędlinę, żeby tego miejskiego chłamu nie pochłaniać. No... i browar stanowczo lepszy wychodzi samemu niż to co proponują wielkie marki. A i fun jest do tego jako klasyczny bonus :-).
No ale dość tych kulinariów. Na finał chciałbym pokazać coś co spowodowało u mnie obicie szczęki o podłogę. Rowerowo i miejsko. Zapraszam do zwiedzania:

Aha... ja już uznałem, że z rowerem za bardzo nie będę "wyskakiwał przed szereg" ;-).

26 sty 2010

Byłbym zapomniał

Pierwszy paseczek. Groza klasyki ;-)

Tak zwany początek

Jakoś tak wyszło, że należy zacząć pisać. O wielu rzeczach człowiek mówi, myśli, dyskutuje a potem nic po tym nie pozostaje bo ułomna pamięć umyka. Tak więc część rzeczy warto chyba zapisać (większość zapewne jedynie dla siebie ale może coś kogoś zaciekawi). A niektóre sprawy... to po prostu moje życie, takie opowiadanie o dniach powszednich. Przy okazji pojawią się na pewno foty i wstawki komiksowe (sam jestem ciekaw co z tego wyjdzie).
Przynajmniej na razie takie są założenia :-). Na dobry początek muszę dojść do tego jak działa sam mechanizm bloga. No... i momentami dojść sam ze sobą do porozumienia o tym co pisać.
Ostatnimi czasy wiele myślę nad zmianami. Wiele rzeczy się nawarstwiło przez ostatnie parę lat i człowiek jakoś tak odczuwa lekkie "zmęczenie materiału" (które momentami z lekkiego zmienia się w spore i poważne). Oczywiście, jak pewnie większość ludzi, zmian się odrobinę obawiam. A bo nowe, a bo rodzina, a bo niepewność czy się uda ale cóż... jak nie zmiany to stagnacja ;-). Jakby na to nie patrzeć to płynąć przez życie można w różny sposób i czasem wystarczy porządny, jednorazowy bodziec żeby ten sposób zmienić radykalnie.