23 mar 2010

Będzie zielono

Po zabawach z kiełkami, które dostarczyły nam całą masę zieleniny w mało zielonym okresie a także mrowie ciekawych obserwacji botanicznych ;-) stwierdziłem, że w tym sezonie już nie ma zmiłuj, trzeba coś posiać. Przynajmniej będzie jakakolwiek odmiana od tego plastiku co jest w sklepach. A dodatkowo jakież poważne doświadczenie edukacyjne na balkonie dla potomstwa :-).
Tak więc na dobry początek postawiłem trzy skrzynki z ziemią. W jednej już wylądowała dymka, dwa rodzaje rzodkiewki i koperek. Dwie większe czekają na pomidorki koktajlowe i sałatę, które już wykiełkowały i sobie spokojnie rosną w roli sadzonek. Junior codziennie sprawdza jak roślinki rosną i ocenia, czy już wyglądają jak sałata czy jeszcze nie.


No, zobaczymy jak się uda ten balkonowy ogródek.

A ostatnio w ramach "wiosennych porządków" ;-) popełniłem obiad z resztek. Zapiekankę z owocami morza, dokładniej głównie z małżami. Zasada jest banalna - wrzucamy co jest do żaro-gara i siup do pieca... no ale może się trafi ktoś komu się przyda pseudo-przepis.

Zapiekanka z owocami morza.

Potrzebne są:
- ziemniaki (ugotowane),
- owoce morza (głównie małże w tym akurat wypadku),
- ser żółty starty,
- ser pleśniowy (wedle uznania),
- śmietana,
- jajko,
- kapary,
- oliwki,
- czosnek,
- cebula,
- zioła prowansalskie,
- pieprz, sól,
- olej.

Ugotowane ziemniaki tniemy na plastry i układamy w naczyniu żaroodpornym. Znaczy na dnie układamy warstwą. Aha, najpierw wlewamy odrobinę oleju. Ja miałem mało ziemniaków więc wystarczyły tylko na spód.
Na ziemniaki rozsypujemy pokrojona w połplasterki cebulę (nie za dużo - cienką warstwę - tak dla smaku inaczej będzie to zapiekanka cebulowa).
Teraz małże - w dowolnej ilości (no, bez przesady ;-) ). Na to posiekany drobno czosnek (wg mnie tak z 3-4 ząbki to minimum ale jak kto lubi), oliwki (pokrojone w plasterki) i kapary (parę sztuk poszatkowanych).
Solimy, pieprzymy, ziółkujemy.
Jeśli mamy większą ilość ziemniaków (i chcemy bardziej wypełniającego dania) możemy teraz położyć ich następną warstwę.
Kładziemy plasterki sera pleśniowego typu camember lub brie.
W miseczce mieszamy starty żółty ser (sporo), śmietanę i jajko (można też dodać trochę sera typu rokpol, lazur itp - dla wyrazistości smaku). Tą mieszaninę wylewamy na wierzch naszego przekładańca.
W tzw. międzyczasie nagrzewamy piekarnik do ok. 200 stopni. Do nagrzanego pieca wstawiamy nasze dzieło. Nakryte. Zostawiamy na 15 minut, odkrywamy i dajemy jeszcze 5 minut w piecu. Właściwie można czas podzielić na pół - czyli 10 minut nakryte i 10 odkryte - będzie ładniej przypieczone. Jeśli piekarnik ma taką opcję to na czas odkrytego pieczenia najlepiej ustawić go na górne, mocne grzanie. Zasadniczo te całościowe 20 minut to jest max - można spokojnie skrócić ten czas do 15 minut, najwyżej podnosząc trochę temperaturę piekarnika.
Wyjmujemy, wykładamy na talerze i jemy. Smacznego :-).

Foto w wersji CB - robione komórką w kolorze było słabe. A tak przynajmniej przedstawia krótkie, aczkolwiek pełne wrażeń, życie dania.

15 mar 2010

Wróciła...

To białe, sypiące się z nieba, wróciło. Znaczy śnieg, -9, zima itd. Pięknie jest, k... pięknie. Tylko ja już naprawdę mam dość i chętnie powitam wiosnę. Nawet opony wymienię, a co! Oby już można było wyjść w zwykłych butach i po 2 godzinach tego nie żałować - co wczoraj wieczorem boleśnie odczułem.

Chociaż nie da się ukryć, że dzisiaj było po prostu... pięknie. "Łajt Kristmas" pełną gębą. Że też ta pogoda nie potrafi się wstrzelić ciut dokładniej z odpowiednim klimatem. W każdym razie w Łazienkach rano było obłednie - co zresztą nie dziwne przy ponad 20 cm świeżego białego puchu.

Oprócz klimatycznych zjawisk pogodowych nastąpiły dzisiaj zjawiska kuchenne :). W ramach wolnego dnia, w przerwach między tatusiowaniem, robieniem obiadu i zajmowaniu się "ważnymi sprawami" upiekłem bułeczki wedle przepisu Liski z Pracowni Wypieków.

To drugie spotkanie z tymi bułami. Niebo w gębie. Po prostu klasyka pt. "walę dietę, muszę to zjeść" (ta dieta to nie ja ale jakbym był to bankowo bym olał... dietę oczywiście). Do tego prostota wykonania. I tylko jeden problem... nie cholery nie chcą mi te bydlaki urosnąć jak bułeczki tylko się robią takie plaskate. I tak dobre ale no takie nie "bułeczkowate". Chociaż w sumie to wygodniejsze w użyciu więc na siłę zmieniał nic nie będe. Koncepcja jest taka, że jest za dużo wody i ciasto jest zbyt miękkie. Moze i tak (bo rzeczywiście jest przy wyrabianiu strasznie lepkie) ale nie będę się chyba tym przejmował, najwyżej następną partię testowo odwodnię odrobinę.

A żeby było też coś dla ducha (chociaż dosyć manualnego ducha) to sobie dokończyłem sklejać myśliwiec Imperium - Tie Interceptor. Radość na paszczy potomka - gratis ;-).

10 mar 2010

Zwiedzanie nie tylko historyczne.

Jakoś mnie napadło (jak co jakiś czas wieczorem) na zwiedzanie jutuba. A jak człowiek zmęczony się wkręci w zwiedzanie w pozycji siedzącej to zaczyna się jazda :-).
Jutubowe wspominki (i nie tylko) w ramach testowania bloga zamieszczam poniżej. Osobiście uwielbiam klimat linkowy - zaczynam od jednego klipu i atakuję kolejny co szanowny jutub w automagiczny sposób połączy z oglądanym.
Na marginesie... polecam ostatni - rosyjska rockowa nuta właściwie nieznana u nas. Taki wschodni Kult (z domieszkami Elektrycznych, reggae i cholera wie czego jeszcze... na pewno ruskiej duszy). Naprawdę warto poskakać po ich kawałkach na YT a dodatkowo posłuchać w sieci mp3. Ja rosyjski znam w umiarkowany (bardzo umiarkowany) sposób ale ta muza ma w sobie coś co ewidentnie mnie kręci (i zachęca do grzebania w tłumaczeniach).
No... do słuchania :-)...

Aaa... jeszcze jedno... Joanna Makabresku. Też polecam uwadze.





















5 mar 2010

Paseczek

Czego to marketoidy nie wymyślą żeby zrobić coś z niczego ;-)
 

Swoją drogą krem daje radę.

3 mar 2010

Jak rozwiązać problem po polsku.

Taaa... wyraźnie wzięło mnie na marudzenie ;-) ale tak jak na niektóre sprawy można machnąć ręką tak inne są wyjątkowo irytujące. Zwłaszcza, że ewidentnie wpisują się w polski krajobraz. Na przykład jak załatwiane są niektóre problemy w naszym kochanym kraju.
Dla kierowców jeżdżących po Polsce klasycznym przykładem jest zniszczona nawierzchnia. Co robią zwykle drogowcy? Najprostszą rzecz - stawiają znak ograniczenia prędkości. I tak już zostaje na długo. Droga niszczeje, znak stoi, zarządzający drogą wykazują się oszczędnościami i tylko kierowcy mają kolejne miejsce gdzie klną w żywy kamień. Co śmieszniejsze po jakimś czasie już nikt nie pamięta dlaczego znak stoi i nawet jeśli droga zostaje naprawiona (tak, tak, i tak bywa ;-) ) to ograniczenie często zostaje - doprowadzając do absolutnego absurdu i całkiem uzasadnionej furii użytkowników.
Ale ale, ja nie o drogach miałem a o bardziej konkretnym i namacalnym przykładzie. Muzeum Wojska Polskiego na terenie Fortu IX Czerniakowskiego.


Muzeum jest zamknięte. A dlaczego? Warto przeczytać tablicę i popatrzeć dokładnie na datę.


To właśnie klasyczny sposób rozwiązywania problemu przez polską instytucję państwową. Tylko pogratulować sponsorowi (piękna tabliczka na płocie) takiego sponsoringu. Oczywiście na stronie muzeum możemy przeczytać, że "Trwają niezbędne prace mające na celu przywrócenia prawidłowego funkcjonowania obiektu. Serdecznie przepraszamy za zaistniałe utrudnienia." - klasyczne "bla bla" patrząc na datę i brak jakiejkolwiek budującej informacji. Niestety, utrudnienia nie pozwalają nawet na zwiedzanie części "zewnętrznej" gdzie raczej ciężko się dopatrzeć problemów techniczno-remontowych. Po prostu łatwiej zamknąć całość i nic sensownego nie robić (dozorca nie był w stanie czegokolwiek powiedzieć na temat tego czy kiedykolwiek jest przewidziane ponowne otwarcie, więc wnioskuję, że wiele od czasu zamknięcia nie zrobiono i zasadniczo nic się nie dzieje) niż zadbać o to, żeby może zwiedzanie "zewnętrza" (bezpieczne) przyniosło jakieś profity na remont samych budynków fortowych. Oczywiście wizualnie nie daje się stwierdzić jakiejkolwiek działalności naprawczej "na obiekcie", wręcz patrząc na piękną dziurę w chodniku przed samym wejściem wiemy od razu, że to miejsce zostało chwilowo skazane na zapomnienie.
W sumie to pewnie bym o tym nie pisał ale akurat przejeżdżałem obok i szlag mnie trafił, że sytuacja się nie zmienia - bo ostatnio byłem tu na jesieni z potomkiem i wtedy też odbiłem się od bramy (co jak się można domyślać potomka niezbyt ucieszyło).