8 lis 2011

Pijane gruszki :)

Wiem, wiem... nie pisałem, nie bywałem. Cóż, takie życie. Ostatnie trzy miesiące płyną pod znakiem samotnego ojcowania co nie wpływa najlepiej na dodatkową działalność ;) (co prawda już właściwie mam opanowane prawie idealne planowanie) a dodatkowo główna moja muza chyba odpłynęła w dal i nie czyta. Heh... tak też bywa ;). No tyle tytułem tłumaczeń i użalania ;).

Ostatnio udało mi się wreszcie rozlać - do butelek oczywiście - porzuconą w pewnym momencie gruszkówkę. Zostały gruchy a raczej grucho-alko-paćka. No... głównie alko. Wyrzucić grzech ale też niezbyt wiadomo co z tym fantem zrobić. Hmmm... po zastanowieniu wiadomo. Czekoladki. Wypełniacz niby idealny. Pierwsza próba nie była jednak idealna. Użyłem samej papki ale okazała się za mało gruszkowa, za to bardzo alkoholowa... niezłe ale można lepiej (w sumie co kto lubi ;) ).
Finalnie, dziś, wykonałem miks alkogruszek z, na szybko zrobionym, "gruszko dżemem" (rozgotowałem owoce z cukrem i dodatkiem kwasku cytrynowego). Wyszło nieźle, chociaż może będzie trzeba dosłodzić i dodatkowo doalkoholizowac czystą gruszkówką wkład, żeby nabrał jeszcze charakteru. W każdym razie smakowite jest i nie aż tak pijackie jak w pierwszej wersji.
Mając gruszkowy dżemik zrobiłem też wersję soft dla dzieciaków. Po sztuce na łeb... na szczęście miałem więcej czekolady i wypełniacza bo stanowczo zażądały dokładki :)

21 sie 2011

I jeszcze raz cukinia :)

Tym razem zrobiłem delikatnie wypasioną wersję z mięsem surowym. W ramach wypasu doszły kwiaty cukinii.
Łódeczki (i jedna tratwa ratunkowa ;) ) przygotowane do lądowania na falach gorąca w piecu.
Oczywiście tak cukinie jak pomidorki są własnego chowu.
Mięso (ok. 500 g) zmieliłem z podsmażoną cebulką (1 szt) i rozmoczoną suchą bułką (mniej więcej 1/4 - 1/3 objętości mięsa), potem zmieszałem z jajkiem i posiekanym czosnkiem. Do tego doszła sól, zioła prowansalskie, parę listków świeżej bazylii i mięty (coś mnie ostatnio na eksperymenty z miętą naszło... aż sam się dziwię bo jej normalnie nie lubię). Pod farsz, w wydrążonych "łódeczkach" ułożyłem delikatnie obsmażone kwiaty cukinii - w ramach wypasu. Na wierzch pomidorki i do pieca: 25 minut i 180-200 stopni. Potem na talerz.
Taka cukinia nadaje się swobodnie do odgrzania co stanowi dodatkowy bonus. Idealnie można ją zagrzać następnego dnia w mikrofali jako obiad w pracy :).

Po wyjęciu z piecyka. Wiem... przed były ładniejsze ;).

14 sie 2011

Nocne z policją rozmowy.

Niedawno, wracając z wieczornego "wyjścia na miasto" spotkałem patrol policji stojący z radarem na Wisłostradzie. Jeden z funkcjonariuszy mierzył szybkość, drugi dzielnie pałaszował kanapkę oparty o radiowóz. Pora późna była, samochodów mało a kierowcy wyjątkowo przepisowi więc i roboty panowie nie mieli zbyt wiele. Stwierdziłem, że popatrzę jak to działa nie siedząc za kółkiem. Stanąłem w pewnej odległości i "zwiedzałem". Dziesięć czy piętnaście samochodów później, ponieważ nic się nie działo, podszedłem i zapytałem się dlaczego nie zatrzymali kierowcy co nie miał jednego światła. Odpowiedź... "Nie zauważyliśmy" :). Jak zacząłem drążyć temat to ten od kanapki stwierdził, że przecież "Panu też byłoby przykro gdyby mu wlepiono mandat za brak światła - przecież każdemu może się zdarzyć". Noż ludzie! Jak w tym kraju ma się cokolwiek zmieniać? Jak niby ma się ucywilizować to co dzieje się na drogach, jeśli odpowiedzialni za edukacje patrzą na wszystko przez palce. Już z samych nudów bym na ich miejscu zatrzymywał profilaktycznie co któryś samochód, nie wspominając już o takim co się sam podkłada. Nawet nie po to, żeby od razu dawać mandat ale żeby pouczyć - często taki kierowca nawet nie wie, że nie ma światła. Wystarczyłoby zwrócić uwagę, wpisać do bazy i jeśli sprawa się powtórzy to wtedy rzeczywiście bezlitośnie kazać płacić.
Zasadniczo po dłuższej rozmowie wyszło na to, że oni wręcz się boją zatrzymać taki samochód bez światła. Bo to tak błahe przewinienie, że kierowca mógłby być na nich zdenerwowany (przecież się pewnie śpieszy do domu albo coś - "wie pan, trzeba człowieka zrozumieć"), a i nigdy nie wiadomo czy to nie jakaś szycha i zdenerwowanie nie przemieni się np w skasowanie premii.
Kurcze, pamiętam, że dawniej bywałem zatrzymywany do takich kontroli "na wszelki wypadek", a od ładnych paru lat nie ma takich sytuacji. Może rzeczywiście jest coś na rzeczy z tym ich strachem przez kontrolowaniem?

A dodatkowo inny przykład patrzenia przez palce na sprawy samochodowe:
Sama rdza, tablica wisi, klapa sklejona taśmą - tyle co widać tylko z tyłu. Może się mylę ale jakoś brak mi wiary, że ten samochód jest sprawny i normalnie mógł przejść badania techniczne.
Kto przybił pieczątkę w dowodzie tego samochodu? Czy było to takie samo podejście jak policjanta, czyli "trzeba człowieka zrozumieć". Czy i do jednych i do drugich dopiero cokolwiek dotrze jak ktoś zginie? Oczywiście, teoretycznie ten samochód może być mechanicznie sprawny... ale trochę takich pojazdów widziałem i rzadko było wszystko OK. Tu dla mnie wystarcza to, że jeśli właściciel tak bardzo nie dba o pojazd w widocznych miejscach to i w niewidocznych może być tak samo.

6 sie 2011

Cukinia mięsno-krewetkowa

Żółta elegantka czeka na obróbkę. Z tyłu czai się mięso.
Cukiniowy sezon trwa. Po smażonych kwiatach pora przejść do konkretów ;). Cukinia została więc wypełniona mięsem, co okazało się bardzo smacznym pomysłem.
Są dwie opcje takiego dania. Farsz może się opierać o mięso surowe lub lekko przesmażone. Ja, tym razem, zrobiłem ta druga wersję.

Oto użyty zestaw:
- duża cukinia (była dość długa a nie za gruba - mogłyby być ze dwie mniejsze),
- mięso wołowe (może być inne wg uznania i aktualnej zawartości lodówki ;) ) mielone - ok 400 g,
- krewetki (ok. 100 g rozmrożonych - 3/4 szklanki),
- cebula - 1 szt,
- średni patison,
- jajko,
- czosnek - 4 ząbki (mogłoby być więcej :) ),
- świeża bazylia,
- sól, pieprz, zioła prowansalskie + oregano,
- 2-3 listki świeżej mięty,
- olej.

Na początek przygotowałem cukinię. Usunąłem całość miąszu z nasionami zostawiając tylko "konkrety". Ponieważ "inteligentnie inaczej" wydrążyłem warzywo w całości a później musiałem je przeciąć na pół (długa bestia była) to finalnie trzeba było zastosować "zatyczkę" z plastra patisona, żeby soki nie uciekały za bardzo, co widać na zdjęciu. "Miseczki" wyłożyłem (nie przesadzając z ilością) liśćmi bazylii.
Cebule posiekaną drobno poddusiłem/podsmażyłem z posiekanym patisonem i ziołami.
Stopień rozdrobnienia cebuli i patisona (i trzech mikro cukinii ale są one pomijalne ;) )

Duszenio-podsmażanie.
Mięso delikatnie podsmażyłem na oleju z dwoma posiekanymi ząbkami czosnku. W końcowej fazie dorzuciłem posiekane krewetki (były to koktailowe, obgotowane więc nie wymagały żadnej właściwie obróbki i zrobiłem to tak bardziej dla formalności i lepszego wymieszania smaków) i świeże oregano oraz miętę (porwane drobno).
Część mięsno-krewetkową wymieszałem z cebulowo-patisonową i zostawiłem żeby trochę ostygła. Potem wylądowało w tym roztrzepane jajo i po rozmieszaniu mogłem wypełnić cukinie. Na wierzch poszedł pokrojony pomidor co dało wiele w kwestii soczystości dania.
Cukiniowe miseczki czekają na wypełnienie.

Z resztek farszu powstały eleganckie kotleciki przy okazji.
Całość do piecyka na 20 minut i taadaammm... do stołu :)
Cukinia faszerowana wołowiną i krewetkami. Smacznego :)
U nas było dodatkowo z sosem jogurtowo-czosnkowym.

Aha... sól i pieprz proponuje dozować wg własnych preferencji podczas produkcji farszu.

I drugie "aha..." - można dać inne proporcje mięsa i krewetek - znaczy zwiększyć ilość tych drugich. Trochę za słabo były wyczuwalne.

Cukinia 2011

31 lip 2011

Z pamiętnika sadownika ;)

Lato mamy wyjątkowe :-/. Najładniejsze określenie jakie znalazłem to "lipcopad" - idealnie określa, przynajmniej warszawską, pogodę. Głównie leje, lub dla odmiany pada czasem, żeby się nie nudziło mży. Ogólnie wypas. Wodny wypas. Jeden plus - podlewanie można odpuścić więc i czasu o wiele mniej potrzeba, jednak tej wody zaczyna być za dużo. Na działce jedne pomidory już odjechały do krainy wiecznego kwitnienia. Reszta roślin się nad tym trochę zastanawia, ale na razie dają radę. Najlepszym zawodnikiem jest jak zwykle cukinia. Rośnie nie patrząc na warunki pogodowe. Zaczynam żałować, że nie wpadłem na pomysł eksperymentu z poletkiem ryżowym ;).
Ostatnie zbiory jednak były całkiem przyjemne :), chociaż przebieranie roślinek wśród całych stad komarów, mających w poważaniu wszelkie mające je odstraszać specyfiki, nie należy do moich ulubionych akcji.
Cukinie, patisony, kwiaty cukinii, biały burak liściowy (pycha), mięta, cykoria, gruszki (wielkie nie są ale na kompot czy dżem się nadają), pomidorki i mini marchewki - całkiem niezły zestaw

Za to balkon, gdzie woda dawkowana jest na bogato ale z umiarem powoli zamienia się w dżunglę. Pomidorki koktailowe urosły wyższe ode mnie, trochę gorzej u nich z owocami ale co tam... jest zabawa :). Najśmieszniejsza jest sałata, której nie umiem zmusić do wytworzenia "główek" i kolejny rok rośnie jako łodyga z liśćmi.
Balkon - widok ogólny :)

Co rośnie na balkonie - czyli Stfur pokazuje i objaśnia. Za sałatą ukrywa się jeszcze szczypiorek i oregano.

No... poszpanowałem eko-żywnością, teraz pozostaje życzyć żeby sierpień był ciut suchszy i bardziej słoneczny. Zwłaszcza, że pod koniec będę miał urlop.

10 lip 2011

Smażone pomarańczowe kwiaty (z małymi poprawkami)

Cukinie na działce szaleją i kwitną na potęgę co zachęciło mnie do eksperymentu kulinarnego. Niby nic takiego, jednak kwiatów jeszcze nie smażyłem. Sprawa jest okazało się prosta a efekt wyjątkowo smaczny. Głowa tylko odrobinę dzisiaj niedomaga, bo kwiaty kwiatami a napoje po kwiatach zrobiły swoje ;). No ale... ważne, że smacznie i wesoło było.
Świeże kwiaty cukinii czekają na obróbkę.
Aby wykonać kwietne danie potrzebujemy kwiaty (a jakże ;) ), ciasto i patelnię z olejem.

Kwiaty trzeba opłukać i zostawić w chłodnej wodzie na 30-40 minut (akurat tyle ile potrzebuje ciasto). Potem wyciąć z nich pręciki, słupki itp i sprawdzić pod kątem ewentualnych mieszkańców (których należy wysiedlić przymusowo w razie czego).

Pomarańczowe się moczą


Ciasto (jak na naleśniki):
mąka - 10 łyżek (a nie 6 jak było wcześniej)
mleko - 10 łyżek
woda - 4-5 łyżek czujnie dolewanych (a nie 10 jak było wcześniej)
jajko - 1 szt
sól - ze dwie (a lepiej cztery) duże szczypty.
Można by pewnie dodać też troszkę ziół prowansalskich ale ja zrobiłem bez.
Składniki ciasta zmiksować (mamy otrzymać konsystencję gęstej - naprawdę gęstej - śmietany) i odstawić na pół godziny. Taka ilość spokojnie wystarczy na 10 kwiatów (a nawet na parę więcej).

Na rozgrzanym na patelni oleju warto przesmażyć parę ząbków czosnku (smażymy 2-3 minuty i odławiamy) co doda czosnkowego posmaku. Na tak przygotowany olej wrzucamy kwiaty umaczane w cieście i smażymy 5-6 minut.
Smacznego :)
Przed i po.

Cukinia 2011

7 lip 2011

Na końcu świata

Heh... wyła dwumiesięczna przerwa w pisaniu, to już lekka przesada i trzeba się będzie poprawić ;).
W Warszawie wreszcie się rozjaśnia. Dziś rano jeszcze, jadąc przez miasto, miałem w pewnym momencie wrażenie znalezienia się w jakiejś japońskiej mangowej opowieści, gdzie miejski moloch jest cały czas spowity siąpiącym deszczem a ludzie są nijacy od otaczającej szarości. I pomyślałem sobie o miejscu odwiedzonym tydzień temu co od razu dodało mi słońca i radości. Otóż pomyślałem o Zwierzynieckim Rogu na Mamrach.
W ramach dziwnych pomysłów ostatnio trochę czasu poświeciłem na zdobycie nowej umiejętności – żeglowania, co zakończyło się tygodniowym rejsem po Mazurach i między innymi odkryciem pewnej knajpy na końcu świata. I jak na koniec świata przystało, miejsce to jest zadziwiająco magiczne i pełne normalności zarazem. Atmosfera domowa i knajpiana jednocześnie. Wielkie ukłony dla Pani Iwony, która to miejsce tworzy. Dla mnie było to odkrycie niesamowite, oczywiście przy okazji (a czemu by nie ;) ) połączone z kolejnym potwierdzeniem tego, że świat jest jak łepek od szpilki – spotkałem znajomego znanego głównie z urodzin innego znajomka... a właśnie tegoż znajomka był to dzień urodzin. Jak widać, pewne rzeczy mają swój określony porządek ;).
Na zdjęciach lokal w całej okazałości (no... nie w całej, foty z komórki i wszystkiego nie dało się zrobić). Jak wszedłem tam to moja szczęka z łoskotem uderzyła o podłogę. Następna wizyta obowiązkowo z dzieciakami :).






23 kwi 2011

Molekularne żelki

Zupełnie niechcący trafiłem ostatnio w temat kuchni molekularnej. Już na wstępie ubawiło mnie, że nazwa utrwaliła się odrobinę przez przypadek a zapoczątkowana została właściwie żartem (przynajmniej tak mówi legenda ;) ). W każdym razie sprawa jak dla mnie jest ciekawa - tak kulinarnie jak i z powodu tego, że żeby tak się pobawić domowo, nienarażając się na chore koszty, trzeba się troszkę nagłówkować (zestawu podstawowego z molecule-r.com jakoś nie chciałem kupować - chociaż właśnie potaniał do 58 $). Dla jasności - "dodatki do żywności" używane w tym kucharzeniu normalnie nie są dostępne w ilościach detalicznych (zwykle minimalna ilość to worek 25 kg :) ).
No ale pierwszy sukces jest :). Żelki z sokiem w środku - po prostu kosmos. Efekt w paszczy - coś pomiędzy ostrygą a dojrzałym pomidorkiem koktajlowym (w całości) - chociaż to nie oddaje całości bo stopień zaskoczenia jest spory.
Zamknięty w miękkiej otoczce sok cytrynowo malinowy.

Oczywiście jest to tylko wierzchołek góry lodowej ale już widzę wiele zastosowań w połączeniu ze "standardowymi" potrawami co może dać świetne efekty.

A zrobiłem to wg tego przepisu:
http://www.youtube.com/watch?v=OlJKpt74TvI

24 mar 2011

Makaron domowy

Oglądanie tv czasem przynosi dobre skutki :). Na Kuchni zwiedziłem Olivera jak pokazywał robienie domowego makaronu. Nigdy samodzielnie się nie porwałem na taką sztukę a tu nagle patrzę, że to banalnie proste!
Następny dzień zaowocował kupnem maszynki do walcowania ciasta (super zabawa) i domowym makaronem (200 g mąki, 2 jajka, 3 łyżki wody, szczypta soli - ilość na 2+2). Wszystkim smakowało :) (aczkolwiek na przyszłość wiem, że trzeba użyć dwóch szczypt soli ;)) ).
Kolejne rozwałkowywania - genialna sprawa!
Zaraz wyląduje we wrzątku na ok. minuty (tak, tak - dla mnie to też było lekko szokujące i w sumie lekko rozgotowałem).

Turystyka gastronomiczna czyli Eurogastro 2011

W ramach wolnej chwili, wczoraj pozwiedzałem targi gastronomiczne. Międzynarodowe co jak co. W sumie dla przeciętnego zjadacza chleba to było tam niewiele, bo to bardzo branżowa impreza ale też nudne to nie było. Parę fotek poniżej.
Pan z obsługi. Tak jego jak i właścicieli stoiska mało obchodziło, że pląsy z odkurzaczem wyglądają fatalnie ;)
Rachu-ciachu czyli wycinanki w arbuzach. Zwłaszcza mistrz carvingu pośrodku jest konkretny :).
Co jak co , cuda-wianki wycinali.
Lada z plastikową zawartością. Patrząc na to co w takich ladach leży w sklepach to różnica niewielka.
Młody! Do roboty! ;). Widać, że niektórzy się mocno starali.
Dla mnie bomba :) - mini browar.
W czasie targów - mistrzostwa baristów. Pooglądałem z zainteresowaniem - głównie pracę sędziów (tu widać dwójkę z chyba siedmiu osób sędziujących - ci są techniczni).
Umiecie gotować z kimś, kto zagląda przez (a raczej pod) ramię? Tu jest na czas.
Panowie sędziowie sensoryczni. Smakują i notują a potem oceniają.
Kawa musi być perfekcyjna! (niestety nie pamiętam jak nazywa się zawodniczka)
Tu była pokazywana jakaś poważniejsza technologia. Raczej niezbyt dla domu ;)
Włoch robi w makaronach :)
A tak na targowym marginesie to klasyka po polsku.
1. Parking - 15 zeta za to co stałem. Byłem 2 h z kawałkiem - za każdą rozpoczętą godzinę 5 zł. Szkoda myśleć o tych co byli dłużej (chociaż oczywiście to przecież targi "na bogato" - ale tak czy siak widać tu chęć zarobienia "na chama"). Oczywiście brak innych opcji parkowania bo miejsce targowe jest postawione tam gdzie nie ma żadnych możliwości parkingowych w okolicy (i tak nie było miejsc na parkingu dla gości i zostałem odesłany na jakieś zaplecze). To zresztą kolejna akcja parkingowa przy warszawskich targach jaką zwiedziłem ostatnio - tu po prostu nikt nie myśli budując takie centrum, jak ma to działać.
2. Akcja "Kibel" - upsss... współczuję wystawcom (zwłaszcza na tych, gastronomicznych, targach) mającym stoiska obok toalet. Delikatnie mówiąc "waliło" na parę metrów od drzwi do przybytku (a to sam początek imprezy był).
3. "A bo pani kochana, tu świetne te soki są!" - godzina 9:50 - nawaleni prześlicznie panowie elegancko przemykający się w tłumie oczekujących na otwarcie bramek. Wszystko fajnie, ja tam nie mam nic przeciwko. Tylko, że już na wstępie panom się udało zdemolować odrobinę jakąś reklamę a później z tego co zauważyłem już głównie się trzymali sztywniejszych elementów dekoracji. Poziom iście targowy - czyżby "restauratorzy" z któregoś cepeenu?
4. Nagłośnienie - to jakaś klasycznie polska porażka. Tu żadnej imprezy nie da się zrobić sensownie bo jeden przekrzykuje drugiego. W przypadku Eurogastro to mimo, że iluś wystawców miało własne pokazy (z własnym, lokalnym nagłośnieniem) to i tak nad wszystkim co chwila brzmiały słowa "prowadzącego".
Ogólne wrażenie dobre - mimo wszystko :). Niestety mogłem być dosyć krótko przez co nie potestowałem zbyt wiele.

17 mar 2011

Efekt kamienia

Powiedziało się A trzeba powiedzieć B. Dzisiaj już normalny, pełnowymiarowy wypiek nakamienny czyli pizza z kamienia wzięta.
Pizza gotowa żeby włożyć ją do pieca. Kamień wygrzany przez godzinę już czeka.
Forma prostokątna - tak lepiej się wpasuje na kamyczek.
Ciasto przygotowałem wg przepisu z Coś niecoś w lekko zmienionej ilości (proporcje w miarę zachowałem):
- mąka - 210 g
- drożdże (świeże) - 11 g
- sól - niecałe pół łyżeczki
- woda - 120 ml
- oliwa - niecałe 2 łyżki
Całość wymieszać i wyrobić ok. 5 minut. Potem wrzucić do miski nasmarowanej oliwą (kulęciasta też w tej oliwie obtoczyć) i zostawić do wyrośnięcia na 45-60 minut.
Sos to przecier pomidorowy z kartonu doprawiony mieszanką prowansalską + dodatkowe oregano + sól + cukier (odrobina). Zasadniczo to trzeba przyprawić do smaku. Można by dodać czosnek... niestety okazało się w ostatniej chwili, że "wyszedł".
Na wierzch idzie co kto lubi. Dzisiaj był "pełen wypas". Sery - mozzarella i myśliwski (część pizzy była za to bez sera). "Punktowo" - salami (pikantne), boczek (wędzony), tuńczyk (z puszki), krewetki (małe). I warzywnie w miarę po całości - pomidor, papryka, cebula i oliwki.

Pizza w piekarniku. Tu spędziła ok. 9 minut w temperaturze 240 stopni..
Gotowa :). Chrupiący spód. Poezja :)

Zestaw familijny w kawałkach.

16 mar 2011

Nowy twardy koleżka ;)

Przycięta do odpowiedniego rozmiaru płyta granitu. Troszkę się ubrudziła przy pierwszym użyciu.
Czas przedstawić nowego mieszkańca bloku. Twardy z niego typ, niczym granit :).
Otóż nowym domownikiem stał się kamień do pizzy. Od jakiegoś czasu taki kamyczek za mną "chodził" a jako, że nie bawiły mnie cenowo kamienie z allegro (60-100 zł + przesyłka) to rozglądałem się za tańszą opcją. Niedawno rozwiązanie znalazło się samo w jednym z marketów budowlanych - płyty granitowe 40x40 cm (2 cm grubości) w promocyjnej cenie 15,99. Zapytałem tylko czy są czymś impregnowane - bardzo mnie ucieszyło tłumaczenie, że to taka cena i promocja itp bo klient musi impregnować we własnym zakresie - jak dla mnie bomba! Ciężar pod pachę i do domu.
Tu powstał mały zgrzyt - rzeczywiście nie zmierzyłem piekarnika i nie zastanowiłem się za bardzo czemu te z allegro mają jeden bok krótszy. 40 cm na szerokość owszem, pasuje jednak głębokość jest mniejsza. No, ale przecież co za problem? Kamień do samochodu i pod cmentarz... hmm... kolejne dwa odwiedzone cmentarze okazały się pozbawione firm nagrobkowych. Niezrażony udałem się na Powązki - tam jest cała ulica tylko zakładów kamieniarskich. Kolejna kłoda pod nogi ;) - w zimie nie tną kamienia i zakłady są ale warsztaty mają pozamykane. Rozwiązaniem okazała się wizyta w firmie zajmującej się kamieniarstwem domowym - parapety, blaty itp. Za przysłowiową "flaszkę" (dałem 20 zł - pewnie za 10 też by się dało) 10 cm zostało obcięte. I w ten sposób szara płyta granitowa z marketu stała się kamieniem do pizzy. Koszt 35,99 zł. Zabawa przy okazji - bezcenna! A jestem przekonany, że można to załatwić taniej.
Podparłem się blogiem "Coś niecoś" i pierwsza próba była bardzo udana (jak na masę błędów, które zrobiłem). Teraz czas na kolejne, już bardziej przemyślane podejście i z niego zapewne będzie relacja.

Kamień do czeka na pizze :)

6 mar 2011

Pierożki z pary

Bambusowy parowar ma się świetnie i jest jakiś taki "bardziej ludzki" od elektrycznego (o ileż mniej przy nim stresów, że coś upadnie, pęknie itp). A co do przepisów...

Pierożki na parze robione
Dzielnie notowałem sobie wszystko przy drugim podejściu do tych pierożków żeby było łopatologicznie i łatwo i... zgubiłem kartkę :-/. Na szczęście okazało się, że niczym pan Hilary z okularami tak i ja z przepisem - on okulary na nosie a ja kartkę miałem dobry miesiąc w plecaku... bo przecież miałem to wrzucić "przy okazji" na bloga :). Ten przepis powstał (jak większość tego co gotuję) na bazie paru różnych znalezionych w sieci, które "samodzielnie" jakoś nie były dla mnie "TYM".

Tak więc - co potrzebujemy?

Ciasto:
  • mąka - 110 g
  • woda (gorąca) - 100 ml

Nadzienie:
  • makaron ryżowy namoczony - 160 g (zabijcie - nie wiem ile waży na sucho :D ale te ilości można spokojnie brać na oko)
  • krewetki - 130 g (użyłem zwykłego, koktailowego, drobiazgu)
  • mięso - 100 g (wieprzowe lub wołowe - co kto lubi)
  • sos sojowy - 2 łyżki
  • olej - 2 łyżeczki (używam z pestek winogron ale lepszy i bliższy chińszczyźnie byłby sezamowy)
  • ocet ryżowy - 2 łyżeczki
  • por drobno posiekany - 1,5 łyżki
  • cebula starta - 1 łyżka
  • białko z jajka - 1
  • pieprz
  • grzyby mun i grzyby shitake (namoczone) - w ramach możliwości po łyżce dla smaku i aromatu
Pocięty nożyczkami makaron
Cebula starta, posiekany por i posiekane grzyby mun i shitake - elementy smaku.


Nie solimy!

Sos:
  • sos sojowy - 1/3 szklanki
  • ocet ryżowy - 2 łyżki
  • olej (oczywiście najlepiej sezamowy) - 3 łyżeczki

Na początek namaczamy suche składniku nadzienia - makaron ryżowy (lub sojowy) i grzyby. Po prostu zalewamy je w miseczkach wrzątkiem - powinny poleżeć w wodzie minimum 15-20 minut aby zmiękły.
Gdy już przygotowaliśmy składniki suche to robimy ciasto. Gorącą wodę wlewamy do mąki i mieszamy całość (np. widelcem). Jak już się da wziąć w łapy to ugniatamy parę minut (5-8) i w formie kuli odkładamy na pół godziny (lepiej przykryć lekko wilgotną szmatką żeby nie zrobiła się na nim skorupa).
Jak ciasto sobie odpoczywa mamy czas na nadzienie. Namoczony makaron siekamy na drobne kawałki - można to zrobić nożyczkami w misce. Krewetki, mięso i grzyby też siekamy na drobno. Mięso można użyć mielone ale ja wolę jak jest w drobnych kawałkach. Wszystkie składniki mieszamy i zostawiamy na chwilę, żeby przeszły się wzajemnie smakami.

Dwa rodzaje nadzienia do wyboru - same krewetki albo krewetki i mięso - w zależności od diety ;)
Teraz następuje najtrudniejsza operacja - rozwałkowanie ciasta i zlepienie pierożków. Na posypanym mąką blacie trzeba rozwałkować ciasto na cienki placek - prześwitujący. Dla bardziej "opornych" kuchennie - najlepiej brać po kawałku ciasta wielkości połowy piłki tenisowej i rozwałkowywać w razie potrzeby (jakby się zaczynało kleić) podsypując mąką. Jak mamy taki cienki placek to kroimy go w kawałki 7x7 cm (mniej więcej) a skrawki lądują do kolejnego wałkowania z resztą ciasta.
Na ciasto-kwadraty nakładamy łyżką farsz. Ważne jest aby nadzienie w misce mieszać podczas nakładania bo inaczej zacznie się rozdzielać i całość płynna wyląduje nam w ostatnich pierożkach.
Nadzienie na cieście czeka na zawinięcie
Pierożki finalizujemy łącząc przeciwległe rogi kwadratów a potem doklejając boki. Ważne żeby zrobić to niezbyt dokładnie ;). Brzmi dziwnie ale tak właśnie ma być - dokładnie mają być zlepione rogi ale po wszystkim muszą pozostać drobne dziury w pierogu.
W ten sposób wałkujemy i sklejamy do wykończenia nadzienia (ciasta zapewne trochę zostanie). Powinno wyjść ok 25-30 pierożków. Są one zadziwiająco sycące.
Posklejane pierożki - jak widać mają dziury
Tak przygotowane pierożki lądują w parowarze. Najlepiej (w przypadku parowaru bambusowego - bo przy plastiku elektrycznym to olewamy) położyć je na liściach kapusty (wyrywamy w nich parę dziur) lub na krążkach wyciętych z papieru do pieczenia (też z wyciętymi dziurami).
Pierożki gotowe do parowania
Teraz mamy 8 do 20 minut na zrobienie sosu w zależności od tego jakiego mięsa użyjemy. Przyjąłem 8 minut na wołowinę i 20 na wieprzowinę (tak, na wszelki wypadek). Oczywiście jeśli użyć samych krewetek to parować starczy 6-7 minut. Ważne, żeby to było na porządnej parze (ale nie spalcie parowaru ;) ).
W ramach sosu po prostu mieszamy wszystkie jego składniki w miseczce. Te pierożki lubią "pływać" więc warto go mieć w naczyniu w którym możemy bezpiecznie zamoczyć pierożek i później się delektować wszystkimi jego smakami :)
Pierożki gotowe do maczania w sosie